[Jeśli ktokolwiek zamierza to czytać, to niech czuje się ostrzeżony, że opowiadanie później nabiera treści erotycznych.]
Kolejne kilka godzin w pamięci
Michelle zlewało się w jedną wielką ciemną masę. Musiała się mocno wysilić, by
rozdzielić jedno wydarzenie od drugiego, a i tak wspomnienia te nie były tak
wyraźne, jak by tego chciała.
A może tak właśnie powinno być?
Może tak jej umysł radził sobie z, bądź co bądź, dość nieprzyjemnymi i
stresującymi wydarzeniami? Może to była jakaś trauma, pewnie niekoniecznie
duża, ale jednak istniejąca.
Cholera, nie znała się na
psychologii.
Gdy tak teraz nad tym myślała, nie
była do końca pewna, jak udało im się uciec. Pamiętała, jak tamta pieprzona
kupa mięśni biła Retrysa jego własnym
pistoletem. W pewnym momencie już nie wytrzymała i wykrzyknęła coś, za co
wymierzony jej został policzek. Drwiono też z niej. Z nich.
„Żal ci tego próchna? Czyżby
tatuś?”
Widziała, jak Retrys krzesłem
uderza przeciwnika w głowę, skutecznie go ogłuszając. A może zabijając? Czy w
ten sposób dało się kogoś zabić? Nie wiedziała i podejrzewała, że gdyby miała
pewność, że jeden z Bestii już gryzł piach, nie byłoby jej szczególnie go żal.
Nie po tym, co zrobił Ursusowi.
Potem rozpętało się prawdziwe
piekło. Calaney uderzył obu członków wrogiego gangu, podczas gdy ona walczyła z
oplatającymi ją więzami, co szybko okazało się być walką z wiatrakami. Znowu
mogła jednak liczyć na względne opanowanie i siłę fizyczną swojego partnera —
Retrys wyłamał szczeble drewnianego krzesła. Gdyby okoliczności były inne,
pewnie byłaby pod dużym wrażeniem wyczynu mężczyzny. Wtedy myślała jednak tylko
o jednym: musieli uciekać.
Słyszała wystrzały. Myślała, że
żaden z nich ich nie dosięgnął. Spadli z jakiegoś pagórka, lecz udało jej się
zatrzymać ich pęd. Potem zobaczyła to, co chyba teraz pamiętała najwyraźniej:
szkarłatnoczerwoną plamę rosnącą na trawie. Krew.
Straciła głowę. No cóż, biorąc pod
uwagę okoliczności, miała szczęście, że tylko w przenośni.
Zaczęła panikować. Nie
kontrolowała już nic: słów wypływających z jej ust, szybkości i rytmu swojego
oddechu, tego, że zaczęło jej ciemnieć przed oczami. Chyba miała łzy w oczach,
może nawet i udało im się popłynąć, sama nie była tego pewna.
Jakimś cudem Retrysowi udało się
ją uspokoić, mniej lub bardziej.
Niedługo później siedzieli już w
samochodzie, a Michelle walczyła z mdłościami. Nie była pewna, czy to efekt
jedynie jej choroby lokomocyjnej, czy też jej organizm domagał się prawa do
fizycznego odreagowania wszystkiego, co miała już za sobą. Tak czy siak, do
siedziby gangu na szczęście dojechała, nie pożegnawszy się z zawartością
swojego żołądka.
„Doktorek”, starszy już mężczyzna
z długą siwą brodą, stanowiący zaskakującą mieszankę harleyowca i Świętego
Mikołaja, zajął się wszystkimi obrażeniami Retrysa, szczególną uwagą
obdarowując ranę postrzałową. Partnerka barmana oczywiście wolałaby, żeby zajął
się nim prawdziwy lekarz, lecz nie miała pojęcia, jak mieliby wytłumaczyć w
szpitalu najprawdziwszą ranę postrzałową.
W tym czasie Blaidd, nie chcąc być
tego świadkiem, odbywała rozmowę z Jokerem.
Znowu wylądowali w samochodzie.
Kobieta podała kierowcy swój adres. Retrys, być może nieco otępiały po
otrzymaniu pokaźnej dawki leków przeciwbólowych, nie protestował.