czwartek, 15 kwietnia 2021

Od Michelle CD. Retrysa

 [Jeśli ktokolwiek zamierza to czytać, to niech czuje się ostrzeżony, że opowiadanie później nabiera treści erotycznych.]
Kolejne kilka godzin w pamięci Michelle zlewało się w jedną wielką ciemną masę. Musiała się mocno wysilić, by rozdzielić jedno wydarzenie od drugiego, a i tak wspomnienia te nie były tak wyraźne, jak by tego chciała.
A może tak właśnie powinno być? Może tak jej umysł radził sobie z, bądź co bądź, dość nieprzyjemnymi i stresującymi wydarzeniami? Może to była jakaś trauma, pewnie niekoniecznie duża, ale jednak istniejąca.
Cholera, nie znała się na psychologii.
Gdy tak teraz nad tym myślała, nie była do końca pewna, jak udało im się uciec. Pamiętała, jak tamta pieprzona kupa mięśni biła Retrysa  jego własnym pistoletem. W pewnym momencie już nie wytrzymała i wykrzyknęła coś, za co wymierzony jej został policzek. Drwiono też z niej. Z nich.
„Żal ci tego próchna? Czyżby tatuś?”
Widziała, jak Retrys krzesłem uderza przeciwnika w głowę, skutecznie go ogłuszając. A może zabijając? Czy w ten sposób dało się kogoś zabić? Nie wiedziała i podejrzewała, że gdyby miała pewność, że jeden z Bestii już gryzł piach, nie byłoby jej szczególnie go żal. Nie po tym, co zrobił Ursusowi.
Potem rozpętało się prawdziwe piekło. Calaney uderzył obu członków wrogiego gangu, podczas gdy ona walczyła z oplatającymi ją więzami, co szybko okazało się być walką z wiatrakami. Znowu mogła jednak liczyć na względne opanowanie i siłę fizyczną swojego partnera — Retrys wyłamał szczeble drewnianego krzesła. Gdyby okoliczności były inne, pewnie byłaby pod dużym wrażeniem wyczynu mężczyzny. Wtedy myślała jednak tylko o jednym: musieli uciekać.
Słyszała wystrzały. Myślała, że żaden z nich ich nie dosięgnął. Spadli z jakiegoś pagórka, lecz udało jej się zatrzymać ich pęd. Potem zobaczyła to, co chyba teraz pamiętała najwyraźniej: szkarłatnoczerwoną plamę rosnącą na trawie. Krew.
Straciła głowę. No cóż, biorąc pod uwagę okoliczności, miała szczęście, że tylko w przenośni.
Zaczęła panikować. Nie kontrolowała już nic: słów wypływających z jej ust, szybkości i rytmu swojego oddechu, tego, że zaczęło jej ciemnieć przed oczami. Chyba miała łzy w oczach, może nawet i udało im się popłynąć, sama nie była tego pewna.
Jakimś cudem Retrysowi udało się ją uspokoić, mniej lub bardziej.
Niedługo później siedzieli już w samochodzie, a Michelle walczyła z mdłościami. Nie była pewna, czy to efekt jedynie jej choroby lokomocyjnej, czy też jej organizm domagał się prawa do fizycznego odreagowania wszystkiego, co miała już za sobą. Tak czy siak, do siedziby gangu na szczęście dojechała, nie pożegnawszy się z zawartością swojego żołądka.
„Doktorek”, starszy już mężczyzna z długą siwą brodą, stanowiący zaskakującą mieszankę harleyowca i Świętego Mikołaja, zajął się wszystkimi obrażeniami Retrysa, szczególną uwagą obdarowując ranę postrzałową. Partnerka barmana oczywiście wolałaby, żeby zajął się nim prawdziwy lekarz, lecz nie miała pojęcia, jak mieliby wytłumaczyć w szpitalu najprawdziwszą ranę postrzałową.
W tym czasie Blaidd, nie chcąc być tego świadkiem, odbywała rozmowę z Jokerem.
Znowu wylądowali w samochodzie. Kobieta podała kierowcy swój adres. Retrys, być może nieco otępiały po otrzymaniu pokaźnej dawki leków przeciwbólowych, nie protestował.