piątek, 29 stycznia 2021

Od Michelle CD. Retrysa

Tu poczta głosowa… — oznajmiła komputerowym, monotonnym głosem jakaś kobieta po tym, jak w słuchawce rozbrzmiały już wszystkie głuche sygnały.
Michelle wcisnęła czerwoną słuchawkę bardziej nerwowo, niż się po sobie spodziewała. Być może była to kwestia tego, że tak bardzo chciała teraz usłyszeć chociażby głupie „halo”, którym Retrys zazwyczaj rozpoczynał rozmowę telefoniczną, a nie wyprutą z emocji sztuczną sekretarkę. Minęły już trzy dni od czasu, kiedy oznajmił jej, że samochód jego koleżanki z pracy wymaga naprawy, przez co „chwilowo nie będzie mógł zostawać na noc”, a jej zaczynało coraz bardziej go brakować.
— Chyba trochę zwariowałam, co? — mruknęła do leżącego u jej stóp Oriona. — Przez tyle czasu radziłam sobie sama, a teraz tęsknię jak głupia, bo nie miałam z nim kontaktu od raptem trzech dni. — Westchnęła. — No cóż, mówią, że miłość to choroba. Choremu chyba można sporo wybaczyć, nawet tak irracjonalne zachowanie. Jak uważasz?
Pies uniósł łeb, posłał jej spojrzenie pod tytułem „Naprawdę budziłaś mnie tylko po to, żeby wylać swoje żale, kobieto?” i znowu złożył głowę na łapach z zamiarem powrotu do krainy słodkich psich snów. Jego właścicielka wywróciła oczami, pogłośniła nieco grający w tle telewizor i wróciła do sprawdzania wypracowań.
Rozległ się dzwonek do drzwi. Terier szybko poderwał się z pozycji leżącej do stojącej i od razu pognał do drzwi, gdzie niecierpliwie czekał na swoją właścicielkę. Jej samej jedynie za pomocą wypracowanej przez lata zbierania doświadczenia zawodowego pewności w ręce nie pomazała pracy jednego z uczniów długopisem, gdy podskoczyła, zaskoczona nagłym dźwiękiem. Rzuciła ostatnie spojrzenie kartce, której może jednak przydałoby się jedno solidne przekreślenie zamiast setek małych czerwonych przekreśleń i poprawek, i ruszyła do drzwi.
— Nie podniecaj się tak. To na pewno nie on. Prawdopodobnie listonosz czy inny kurier — wyszeptała. Nie była pewna, czy kieruje te słowa do coraz bardziej rozemocjonowanego Oriona, czy raczej do siebie samej, lecz postanowiła się tym nie przejmować.
Otworzyła drzwi, nie przytrzymując nawet psa. Musiała się przeliczyć z zaufaniem do jego przeszkolenia i ogólnej psiej mądrości. Samiec od razu, gdy pojawiła się jakakolwiek szpara umożliwiająca mu opuszczenia mieszkania, rzucił się pędem na klatkę schodową, a potem w dół po schodach.
— Orion, stój! Wracaj tu, do nogi! — krzyknęła za nim Michelle, lecz oczywiście została zignorowana. — Pan poczeka, jak pan może, muszę złapać psa — wymamrotała do zaszokowanego kuriera trzymającego dość sporą paczkę i, chwyciwszy wiszącą na haku w przedpokoju smycz, wybiegła z mieszkania za pupilem.
Dogoniła go dwa piętra niżej. Osaczył jakąś starszą kobietę trzymającą kurczowo smycz, na której drugim końcu stał przystrzyżony na lwa pudel.
— Sio, brutalu! Zostaw moją Fifi! — wykrzykiwała kobiecina, cała się trzęsąc ze złości.
Nauczycielka prawdopodobnie parsknęłaby, słysząc imię suczki, gdyby nie rozpoznała, co było powodem całej tej sytuacji. Fifi najwyraźniej miała cieczkę, a Orion prawdopodobnie chciał skorzystać z okazji.
— Spokojnie, żaden z niego brutal — zapewniła. Uśmiechnęła się delikatnie. Podeszła powoli do Oriona, który po chwili wyrywania się pozwolił przypiąć sobie smycz do obroży.
— Jeśli będzie miała szczeniaki, to będzie twoja wina!
Panna Hobart nie przypominała sobie, by kiedykolwiek przeszła z tą nieznaną sobie do końca kobietą na „ty”, lecz ugryzła się w język, zanim to podkreśliła.
— To kastrat — wyjaśniła jedynie i zwróciła swą uwagę na swojego pupila. — Orion. Hej, Ori, idziemy.
Samiec na szczęście ocknął się z transu i już miał dać się odprowadzić do domu, gdy właścicielka pudelki o idiotycznym imieniu odezwała się po raz kolejny.
— A skąd mam mieć pewność, że weterynarze nie skopali tej kastracji?!
— A chce mu pani zajrzeć pomiędzy tylne nogi? — mruknęła młodsza z kobiet, powoli tracąc już cierpliwość. — Pani też powinna wysterylizować Fifi, nie będzie miała pani więcej problemów z „brutalami”.
Nie czekała na odpowiedź. Wróciła do mieszkania i do znudzonego już porządnie kuriera. Odebrała od niego paczkę najszybciej, jak mogła i prawie wypchnęła go za drzwi. Musiała szybko wyjść, jeśli nie chciała spóźnić się do pracy.

wtorek, 12 stycznia 2021

Aaron Murphy

 Dane | Aaron Murphy

Pseudonim | Po prostu Murphy
Płeć i orientacja | Mężczyzna | Heteroseksualny
Wiek | Aaron ma już 23 wiosny za sobą
Praca | Prócz członkostwa w gangu, Murphy ma też inne zajęcia, chociażby takie jak praca. Pracuje on w dwóch miejscach, jedna z nich jest legalna, druga mniej. Jego oficjalna praca polega na byciu zwyczajnym mechanikiem, ale zarobki z niej nie są zbyt zadowalające, aby to zmienić postanowił pewnego dnia wziąć udział w nielegalnych walkach. Początkowo miał być to jednorazowy wybryk, lecz pokusa była większa.
Klub motocyklowy i funkcja | Blackwood Beast | Prospect
Osobowość | Aaron jest osobą trudną do zrozumienia, ze względu na jego bipolarność, którą odziedziczył po mamie. Prócz zmagania się z chorobą, musiał zmierzyć się ze śmiercią matki w wieku 10 lat. Wtedy po raz pierwszy wpadł w epizod depresyjny. Zawsze stara się być obojętny w stosunku do ludzi, lecz nie zawsze wychodzi to przez zmiany nastrojowe związane z niebraniem leków. Jakoś raz w miesiącu wpada w epizod maniakalny, wiąże się z tym najczęściej nadmierna ilość energii oraz halucynacje (Zdarzają się epizody bezobjawowe). Odchodząc od tematu jego choroby, ze względu na niemiłe sytuacje z dzieciństwa. W wieku prawie 11 lat jego ‘’koledzy’’ zaczęli wyśmiewać się ze śmierci jego mamy, co spowodowało traumę związaną z okazywaniem emocji. Ojciec nauczył go zachowań
Narcystycznych. Uważa się on za najlepszego boksera w mieście (Choć nim jeszcze nie jest), są w tym plusy i minusy. Plusem jest jego pewność siebie i chęć być najlepszą wersją siebie, lecz gdy przegra jego zachowanie jest po prostu nieznośnie, krzyczy i marudzi, wiąże się z tym małe grono znajomych, bo mało osób z nim wytrzymuje. Cechuje się on również lojalnością, dzięki czemu ma małe, ale stałe grono znajomych. Każdy powierzony sekret jest u niego bezpieczny. Zawsze staje w obronie przyjaciół oraz skoczyłby za nimi w ogień. Kolejnym jego atrybutem jest szczerość, aż do bólu. Mówi to co myśli nie zważając na konsekwencje z tym związane. Nie lubi owijać w bawełnę i kłamać, ponieważ jest zdania, że im mniej kłamstw tym mniej bólu, choć nie zawsze tak jest. Jeśli zamierzasz się z nim spotkać na mieście, umów się 15 minut przed zamierzonym przybyciem, może zdąży. Jest dość spóźnialski…
Aparycja |Niewyróżniający się z tłumu chłopak o wzroście 190 cm, zresztą większość osób z rodziny mierzy ponad 180 cm. Posiada on zwykłe brązowe włosy, zazwyczaj krócej ścięte po bokach i zostawione w nieładzie na górze. Układane na żelu tylko przy wyjątkowych okazjach. Piwne oczy odziedziczone po matce. Waży 85 kg, a jego sylwetkę można zaliczyć pod wysportowaną. Sekret tego ciała to geny ojca, zdrowe odżywianie i sport. Posiadał kiedyś tatuaż, który usunął ze względu na jego znaczenie. We względu na dość brutalny sport, jego ciało zdobią liczne blizny. Jest ich tak dużo, że stracił już rachubę. Stylu Aarona nie można określić jednoznacznie, ubiera się jak chce, byleby było wygodnie .
Historia sprzed dołączenia do klubu | Zanim dołączył do gangu, pracował jako mechanik, nie zarabiał dużo, lecz nie mógł też narzekać. Pewnego dnia postanowił to zmienić i wziąć udział w okolicznych nielegalnych walkach. To tam po raz pierwszy zobaczył grupkę ludzi z Blackwoods Beast. Od tego momentu postanowił śledzić ich działania…
Rodzina i przyjaciele |
  • Sophie Murphy- matka, zbytnio jej nie pamięta. Ojciec powiedział mu, że nie żyje.
  • Vincent Murphy – ojciec, obecnie brak kontaktu. Po śmierci Sophie wpajał Aaronowi narcystyczne zachowania. Syn opuścił go, z powodu alkoholizmu. Nigdy nie mieli zbyt dobrych relacji.
Partner/Zauroczenie | Brak
Ciekawostki
  • Choruje na Bipolarność
  • Nienawidzi kawy
  • Ma alergię na kurz
Autor | Magnum2007


      




sobota, 9 stycznia 2021

Od Retrysa CD Michelle

Poniedziałki nigdy nie były szczególnie pasjonujące w takim miejscu jak bar w kasynie. Można pokusić się nawet o stwierdzenie, że były regresywne dla zarobków właściciela, zresztą podobnie jak resztą tygodnia roboczego. Większość gości w końcu traktowała grę w kasynie jako weekendową formę rozrywki. Trudno było oczekiwać, by w poniedziałkowe popołudnie robili coś innego niż po wyleczonym kacu przepraszanie rodzin lub plucie sobie w brodę za kolejne roztrwonione pieniądze, by w końcu zasiąść do pracy, by w następny weekend pomimo zapewnień i obietnic popełnić dokładnie tę samą zbrodnię.
Ta pustka zdawała się wręcz dzwonić w uszach, niemal przytłaczając swoją obecnością. Retrys stał bezczynnie za ladą, na zmianę przecierając idealnie białą szmatkę to szklankę, to lekko skurzoną butelkę. Niechybnie umarłby z nudów w najbardziej znienawidzony dzień w tygodniu, gdyby nie Wielką Piątka — najbardziej znanych bywalców kasyna — Trevora, Michaela, Mikiego, Martina i Tracey, uzależnionych od hazardu, ustawicznie przegrywających, bezrobotnych i nie wiadomo skąd biorących pieniądze, by codziennie przepuszczać kolejne oszczędności, zapewne nie ich życia.
Zza ściany jedynie dobiegały Ursusa nieprzyjemne dźwięki automatów, które jako jedyne wypełniały pustkę po reszcie gościach.
Mężczyzna skrzywił się znacząco, odkładając szklankę ze rżniętego szkła, podirytowany już tragicznym krzykiem maszyn i wściekłej z powodu kolejnej przegranej Wielkiej Piątki. Wzrok Calaneya sam powędrował w stronę starego gramofonu, którym miał nadzieję zagłuszyć ten jazgot, powstrzymał go jedynie, równie niemiłe jego staroświeckiemu uchu, pikniecie komórki. Gdyby nie fakt, że oczekiwał tego sygnału, zapewne zostawiłby telefon w szatni.
Sprawnym ruchem wygrzebał Pentagram Monstera z głębokiej kieszeni spodni, odczytując, jak miał nadzieję twierdzącą odpowiedź na swoją propozycję. Kącik jego ust nieznacznie powędrował mu górze. Z powodu pracy przy samochodzie Alice, a teraz jeszcze drugiego, znacznie mniejszego, a w dodatku merdającego ogonkiem nie mógł kolejny raz zostać na noc u Michelle, nikt jednak nie powiedział, że nie mógł spotykać się z nią w międzyczasie. Skoro była mi temu okazja i oczywiste chęci, czemu miałby nie skorzystać, tym bardziej że naprawdę lubił ich "randki". Tym razem, jak i sprawia za każdym innym, nie miał szczególnego pomysłu na to jak spędzą ten czas razem, po prostu chciał spędzić go z nią, nieważne było w jaki sposób. 
Czas do przerwy ciągnął się nieubłaganie, a niezmienna jednostajność w kasynie wcale nie pomagała mu przetrwać tego czasu. Zwykle ten mijał mu na wysłuchiwaniu licznych, nierzadko naprawdę ciekawych historii. Retrys nigdy nie lubił niepotrzebnie strzępić języka, z resztą nie miał do tego za grosz talentu. Znacznie lepiej od mówienia wychodziło mu słuchanie, do tego stopnia, że pijani klienci czasem w ogóle zapominali o jego obecności i wczuwając się w opowiadaną historię życia, po prostu mówili dalej. Czasem tylko potrząsali głowami, zastanawiając się, do kogo tak właściwie mówili, dopiero po chwili orientując się, że stał przed nimi rosły barman cierpliwie wysłuchujący każdej z nich. Większość gości, ku jego radości nawet nie wymagała odpowiedzi czy tym bardziej złotych rad, jedynie okazjonalnego przytaknięcia na dowód, że wciąż słuchani. Kilka razy nawet zdarzyło mu się, że po iście Hamletowskim monologu gość mu podziękował za wypełnienie atencyjnej pustki, co było nie lada doświadczeniem, co więcej naprawdę miłym.
Gdy w końcu wybiła piętnasta, jedynym co wydostało się z ust barmana, było westchnienie ulgi. Nie przypuszczał nawet, że po zaledwie trzech godzinach, w zasadzie nic nierobienia mógł być aż tak zmęczony. Nienawidził poniedziałków, tej pustki przy barze, braku pracy po idealnie wysprzątanym po weekendzie stanowisku i nie znosił faktu, że bezczynność wysysała z niego energię.

niedziela, 3 stycznia 2021

Od Johnniego CD Vanyi

W ósmej klasie Johnny miał dziewczynę. W sumie przypadkiem, bo zostali złączeni w parę do projektu z literatury, a ona pocałowała go w róg ust podczas pierwszego spotkania, po czym rozpowiedziała po szkole, że są razem. Daisy miała niebieskie oczy i blond włosy, które najbardziej lubiła spinać kolorowymi spinkami. Najczęściej chodziła w bieli i z tą jej jasną skórą i płowymi włosami wyglądała trochę, jakby wyrwała się z kultu (w sumie, patrząc z perspektywy czasu, Johnny nie zdziwiłby się, gdyby Daisy faktycznie wychowała się w kulcie. W końcu wtedy mieszkali z rodziną w Teksasie, a kto tam wie, co tak naprawdę się dzieje. Jednak dobrze, że szybko się przenieśli), ale była miła w stosunku do Johnniego a posiadanie dziewczyny, szczególnie dla dzieciaka, któremu przylepiono od razu łatkę "ten nowy, dziwny, w dodatku z akcentem", każdy sposób na podskoczenie na drabinie popularności był dobry. Daisy często zamyślała się z pustym wzrokiem wbitym w przestrzeń, wzdrygała się gdy ktoś za głośno zatrzaskiwał drzwi lub podniósł głos, nie lubiła jeść przy innych ludziach, więc lunch spędzała na boisku zamiast w stołówce.
I mimo tego, że Johnny nigdy nie uznałby tego ich "związku" (bo czy związkiem można nazwać coś, co łączyło dwóch czternastolatków, które nawet nie wiedzą, co mają we własnych głowach?) za jakiś niezwykle rozwijający czy emocjonalny, to przynajmniej nauczyli się czegoś od siebie. Bo Johnny pokazał Daisy, że nie musi przepraszać za to, że się zamyśliła, że nie każdy okrzyk jest agresywny czy skierowany na nią. A Daisy pokazała mu, że można cieszyć się z rzeczy po cichu, że nie każdy lubi, żeby go ściskać na przywitanie, że z atakiem paniki można sobie poradzić i to wcale nie jest takie trudne. 
Że można odwrócić czyjąś uwagę, podnieść na duchu, nawet kiedy wygląda, jakby świat zapadał im się pod nogami.
Więc teraz, gdy Vanya ściska jego ramię jak koło ratunkowe pośród wysokich fal, gdy w tle słychać krzyki podobne do tych, które kiedyś słyszał, gdy podsłuchał rozmowę Valencíi z jej matką, Johnny wie, co zrobić. 
Podpiera przedramiona na kulach i pochyla się tak, żeby Vanya widział chociaż fragment jego twarzy mimo wbijania wzroku w popękany asfalt pod ich stopami. Ma ochotę złapać blondyna pod brodą i podsunąć jego głowę wyżej i w sumie prawie to robi, ale zatrzymuje się w ostatniej sekundzie. Trochę ze strachu przed strąceniem równowagi i rozpłaszczeniem się na betonie, trochę przez echo krzyku Vanyi sprzed kilku minut. Cholera, to wszystko będzie trudne.
Bo Johnny wręcz instynktownie robi wszystko dotykiem, szczególnie przy osobach, które uważa za przyjaciół, znajomych. A Vanya wciąż wygląda na poruszonego całą tą sprawą, tym, co Robin i Leon na niego sprowadzili. Ta cała sytuacja pozostawiła kwaśno-gorzki posmak w ustach Baby, który wciąż czuje, kiedy przełyka ślinę. Palce prawie go świerzbią, żeby coś zrobić, pocieszyć dotykiem Vanyę, klepnąć go po barku, przejechać dłonią ramię, uścisnąć to miejsce przy nadgarstku, żeby pokazać, patrz, to jeszcze nie koniec, masz puls, żyjesz, i to jest okej i wystarcza, ale zamiast tego zakleszcza palce mocniej na tych przeklętych kulach i ściska szczękę tak mocno jak może, czując jak zęby szorują po sobie bezdźwięcznie.
– Spadamy, niech się ciołki udławią, pendejos – burczy pod nosem Johnny i gdyby nie fakt, że nachylił się wcześniej, Vanya pewnie w ogóle by go nie usłyszał. Leon i Robin dalej przekrzykują się za nimi i gdyby nie te przeklęte kule (bez których Johnny i tak poradziłby sobie bez problemu oczywiście, tylko Vanya mu je dał i jeszcze rzucił tym tekstem o ochroniarzu, jakby Baby nie mógł sobie poradzić, a przecież mógłby bez problemu, prawda? Na sto procent), Johnny dawno przeleciałby przez parking i strzelił obu po potylicy, bo warczą na siebie jak dwa zdziczałe kundle. Zamiast tego wsuwa dwa palce do ust i gwiżdże jak najgłośniej może. Z sukcesem, bo Leon i Robin jak na zawołanie odwracają głowy, milkną momentalnie. Wyglądają, jakby ktoś kliknął pauzę na scenie walki, a raczej czegoś, co zaraz miało być walką.
– No, to wy tutaj szczekajcie dalej, my spadamy na brunch.

piątek, 1 stycznia 2021

Od Michelle CD. Rertysa

Michelle Hobart, ogólnie rzecz biorąc, lubiła swoją pracę. Jeśli można było to określić tak górnolotnie, czuła prawdziwe powołanie do tego, co robiła. Czasami miała jednak po prostu dość — zwłaszcza wtedy, gdy musiała wyrysować na górze pracy jednego ze swoich uczniów okrągłe zero (na przeklęte trzydzieści punktów możliwe do zdobycia w tym teście). Robiła to zawsze zamaszystym ruchem, choć czuła pewne odrętwienie. Czy naprawdę po to wałkowała z nimi ten materiał tak długo, by musieć teraz wypisywać kilka takich zer czy niewiele lepszych wyników? Rekompensowało jej to jedynie tych dwoje czy troje uczniów, przy których nazwiskach z delikatnym uśmiechem na ustach zapisać mogła maksymalną ilość punktów — dla takich naprawdę chciało się wstawać co rano i jechać do pracy autobusem, by przesiedzieć za biurkiem te kilka średnio płatnych godzin. Cała reszta oscylowała gdzieś w okolicach piętnastu punktów, czyli pośrodku, miernie. Nic nowego.
— Michelle — usłyszała nagle gdzieś w okolicach swojego boku. 
Drgnęła niespokojnie. Tak zagłębiła się w lekturę uczniowskich wypracowań, czy to lepszych, czy to gorszych, że udało jej całkowicie zapomnieć, że dzieli z kimś łóżko. Było to oczywiście o tyle dziwne, że ów ktoś nie był byle kim. Nie zdążyła nawet posłać rozkojarzonego spojrzenia swojemu partnerowi, gdy ten odezwał się ponownie, by spróbować namówić ją do odpoczynku.
— Zaraz. Mam jeszcze jedną klasę do sprawdzenia — wymamrotała, nie zwracając nawet uwagi na to, że trzymała w dłoniach prace nie jednej klasy, a aż trzech. 
Szybko wróciła do pracy. Udało jej się zanotować jeszcze jedną maksymalną ilość punktów, dwa znienawidzone przez siebie zera i kilka wyników pośrednich, gdy uważnie jej się do tej pory przyglądający mężczyzna znowu się odezwał.
— Miśka — mruknął znowu, dzięki czemu jej uwaga nareszcie się na nim skupiła. Niedawno zaczął zdrabniać jej imię w ten sposób i jakkolwiek dziwnie by się z tym nadal nie czuła, musiała przyznać, że bardzo jej się to podobało. 
Wymawiając słowa czułego upomnienia, ostrożnym ruchem wyjął jej z dłoni długopis i kartki. Przysunął się do niej i objął ją w okolicach klatki piersiowej, na tyle blisko samych piersi, by w jej podbrzuszu zaczęły szaleć motyle, lecz jednocześnie na tyle daleko, by jasne dla niej się stało, że tej nocy nie ma co liczyć na usatysfakcjonowanie owych metaforycznych owadów. Z westchnieniem tak cierpiętniczym, jak dało się to zagrać w okolicach godziny trzeciej w nocy, opadła na poduszkę i wtuliła się w Retrysa. 
— Wiesz przecież, że nie zasnę. — Postanowiła jeszcze pomarudzić. Była w stanie zrobić wszystko, byle nie musieć się jeszcze pogrążyć w ciszy.
Calaney nigdy nie strzępił niepotrzebnie języka, więc tym bardziej nie zamierzał go najwyraźniej nadwyrężać w środku nocy. Szybko zakończył marudzenie swojej partnerki, przyciągnął ją jeszcze mocniej do siebie i zgasił światło. Już po chwili spał w najlepsze, od czasu do czasu ku rozbawieniu Michelle pochrapując cicho. 
Budzikom śmierć. Wściekły zegar równo o szóstej pięć zaczął wyć jak syrena przeciwmgielna. Mniej niż trzy godziny snu od razu uderzyły w Michelle z siłą rozpędzonego pociągu. Choć umysł krzyczał, błagając o więcej snu i nie potrafiąc skupić się na niczym innym, ręka sama znalazła wyłącznik szalonego ustrojstwa. Łóżko opuściła również jedynie za pomocą pamięci mięśniowej. 
Pazury Oriona uderzały w posadzkę, a hałas ten zdawał się być nie do wytrzymania, spotęgowany przez stan nauczycielki. 
— Muszę ci kupić coś na łapy. Jakieś buty, żebyś tak nie rył pazurami po posadzce — wymamrotała do czworonoga i wyszła z sypialni.
Pies tradycyjnie od razu udał się za nią. Zatrzymały go dopiero zatrzaśnięte mu przed nosem drzwi od łazienki. Gdy jego właścicielka znalazła się w owym pomieszczeniu sama, szybko rozebrała się z i tak dość skąpego odzienia nocnego i weszła do kabiny prysznicowej. Choć miała skłonność do spędzania długich przyjemnych chwil pod strumieniami ciepłej wody, tym razem postawiła na szybki zimny prysznic. 
Po osuszeniu się i ubraniu w cokolwiek, w czym mogła przyszykować śniadanie, opuściła łazienkę. Swe kroki skierowała od razu do kuchni czy, mówiąc dokładniej, do ekspresu na kawę. Jeszcze do niedawna mogła się pochwalić tym, że do porannego funkcjonowania nie potrzebuje kawy, lecz ostatnimi czasy uległo to zmianie. Mimo tego, że u boku ukochanego powinna spać jak niemowlę, jeśli wierzyć ckliwym powiastkom romantycznym (którym zresztą nigdy nie powinno się wierzyć), tak naprawdę w ciągu ostatnich tygodni jej bezsenność była jeszcze bardziej bezwzględna. Po środki na bezsenność oczywiście w dalszym ciągu nie zamierzała sięgnąć.
Gdy wypiła już czarny gorzki napój, który w takiej sytuacji smakował jednak niczym słodki nektar, poczuła, że wraca w nią życie. Już po chwili mogła wrócić się do pustej już sypialni po telefon (po drodze słyszała odgłosy wody spod prysznica dobiegające z łazienki, od razu więc wiedziała, że Retrys najwyraźniej postanowił już wstać) i za jego pomocą włączyła muzykę.
Była właśnie w trakcie szykowania sobie kanapki na śniadanie, gdy z głośnika rozbrzmiewać zaczęła piosenka, której dodania na swoją playlistę już nawet nie pamiętała. Nie zamierzała jednak narzekać, bo utwór kojarzący jej się obecnie głównie z pijackim wieczorem karaoke z Ursusem swą melodią szybko zdołał porwać ją do czegoś mogącego nieco przypominać taniec. Z racji swojego całkiem dobrego i polepszonego dodatkowo przez „If you wanna be happy” humoru, postanowiła zlitować się nad Orionem, który był już bliski obślinienia podłogi.
— Ale mnie wystraszyłeś — sapnęła, gdy, odwróciwszy się w kierunku pupila, dostrzegła przyglądającego się jej mężczyznę. — Będę musiała kupić ci dzwoneczek, bo w końcu dostanę zawału — dodała, gdy udało jej się już uspokoić bicie serca.
Gdy wypowiadała swoją propozycję o dzwoneczku, nie widziała w tym żadnych dodatkowych podtekstów, lecz wystarczyła dosłownie chwila, by w jej głowie pojawiły się ciekawe wizje. Przyczepianie dorosłemu mężczyźnie dzwoneczka, zwłaszcza tak, jak to sobie wyobraziła, czyli na obroży, jak kotu, mogło się dorosłej kobiecie, zwłaszcza tej pozostającej z owym mężczyzną w związku, kojarzyć prawdopodobnie wyłącznie z jednym — i z tym właśnie szybko skojarzyło się pannie Hobart. 
Szybko zmieniła temat, nie chcąc dawać swojej wyobraźni rozszaleć się jeszcze bardziej. Nie było to łatwe, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że Retrys już po chwili podszedł do niej od tyłu i pocałował ją w potylicę.
— Połóż się je… — Nie dane jej było dokończyć, ponieważ przed jej nosem znienacka pojawiła się przygotowana przez nią wcześniej kanapka. Może i lepiej, bo brakowało jej dosłownie minimum, by była gotowa położyć się do łóżka razem z nim, bynajmniej nie po to, by spać. 
Kolejne słowa Retrysa były jak potrzebny jej obecnie kubeł zimnej głowy wylany na głowę — nieco okrutne, ale skutecznie gaszące rosnące podniecenie.
— Chwilowo nie będę mógł zostawać na noc.
Uważnie wysłuchała jego kolejnych słów, udało jej się nawet do nich jakkolwiek odnieść, lecz jej umysł oczywiście wciąż trzymał się kurczowo tego pierwszego zdania. Zadziwiające, jak bardzo mogło ją to uwierać po stosunkowo krótkim czasie razem. Pierwsza rocznica hen, hen przed nimi, a ona już nie była pewna, jak zaśnie bez niego u swojego boku. Jedno było pewne — odciągać ją od sprawdzanych po nocach klasówek nie będzie miał ją kto. Mogła więc liczyć przynajmniej na rozrywkę w takiej formie. 
— Zrobię ci zakupy, czego potrzebujesz? — zaproponował nagle. Nie spodziewała się takiej propozycji z jego strony. Zmarszczyła nieco brwi, przyglądając mu się uważnie. 
— Nie musisz.
— Chcę — wręcz błyskawicznie odbił piłeczkę.
Zdawało jej się, że czytała coś w jego twarzy. Nie była w stanie tego jednoznacznie nazwać, lecz czuła, że jeśli mu odmówi, on i tak nie da jej spokoju. Że on naprawdę chciał zrobić te zakupy z jakichś jej nieznanych pokręconych męskich powodów.
— W porządku. — Westchnęła i, zbierając produkty pozostawione na blacie po szykowaniu śniadania na właściwe im miejsca, w skrócie przekazała partnerowi, czego potrzebuje. 
— Może jeszcze tampony? — zaproponował, gdy skończyła, prawdopodobnie z jakimś niekoniecznie mogącym jej się spodobać uśmieszkiem na ustach.
Spojrzenie, które mu po tym posłała, kwalifikowało się zapewne do tych z kategorii „gdyby spojrzenie mogło zabijać…”. Wspominanie tamtej sytuacji z pobliskiego sklepiku było naprawdę ciosem poniżej pasa. A za taki cios należał się spektakularny rewanż.
— A wiesz — zaczęła, teatralnie przeciągając głoskę „e”. — Kup.
Już po chwili mogła z zadowoleniem obserwować, jak mężczyzna otwiera usta, by zaprotestować, i sfrustrowany szybko je zamyka. Nie odezwał się już, dając prawdopodobnie kolejny piękny pokaz męskiej dumy. 
— Idę się ubrać — oznajmiła nagle, wykorzystując to, że Retrys nadal pozostawał oniemiały. 
W sypialni wygrzebała z szafy to, co chciała na siebie założyć, a w łazience się w to ubrała. Zajęła się również swoją fryzurą i makijażem. Gdy skończyła, miała już naprawdę mało czasu. Wręcz rzuciła się na torebkę, do której już po chwili wrzucała wszystkie potrzebne jej rzeczy, jak na złość oczywiście porozrzucane po całym mieszkaniu. Na głos wyliczała wszystko, co musiała ze sobą zabrać do pracy, nie chcąc zostawić tu choć jednej, najmniej ważnej rzeczy. 
— Tu masz zapasowy klucz, nie zapomnij zamknąć, gdy będziesz wychodził — objaśniła, zdejmując kluczyk z haka i podając go mężczyźnie.
— Nie zapomnę — odpowiedział, choć było to dość oczywiste. Spędzała jednak zbyt dużo czasu z młodzieżą, by nie chcieć tego teraz usłyszeć. Przezorny zawsze ubezpieczony.
Już miała wyjść, gdy poczuła jego dłoń na swojej talii. Zatrzymała się i spojrzała mu w oczy. Uśmiechnęłaby się delikatnie, gdyby nie to, że ich usta szybko złączyły się w pocałunku. Nie chciała, by zakończył się on równie szybko, dlatego też sama przedłużyła go, chcąc jeszcze choć przez chwilę nacieszyć się dotykiem ukochanego. W końcu musiała jednak wyjść, dlatego też odsunęła się od niego, sprawnie uwolniła z jego nieznacznego objęcia i, rzuciwszy jedynie szybkie słówko pożegnania, wyszła z mieszkania. 
Kolejnych kilka godzin pochłonęła jej praca. Tak już miała w zwyczaju — w budynku szkolnym starała się nie myśleć o niczym innym niż to, co tu i teraz. Czyli, mówiąc w skrócie, Retrys Calaney, pseudonim „Ursus”, jakkolwiek przez nią nie kochany, nie zagościł w tym czasie w jej głowie ani przez chwilę. No cóż… Nie zagościł w jej głowie aż do pewnego momentu.
Przed swoją ostatnią godziną lekcyjną miała tak zwane „okienko”. Postanowiła je przeznaczyć, jak to zazwyczaj czyniła, na sprawdzanie zaległych prac swoich uczniów. Zawsze, gdy wiedziała, że ma w ciągu dnia jakąś wolną godzinę, zabierała ze sobą do pracy przynajmniej jeden plik takich kartek. Zdążyła już rozłożyć je przed sobą na jednym ze złączonych w podkowę stolików w pokoju nauczycielskim oraz wydobyć z czeluści torebki długopis z czerwonym tuszem, gdy jasne się stało, że los ma dla niej inne plany.
Los tym razem przybrał postać Daniela Johanssona, wuefisty pracującego w tej samej szkole co Michelle. Mężczyzna w wieku zbliżonym do wieku panny Hobart prywatnie był stanu wolnego, co jego zdaniem najwyraźniej upoważniało go do regularnego zatruwania życia swojej koleżanki z pracy niekoniecznie mile widzianym flirtem. Nim też niestety postanowił ją zamęczać i tym razem.
— Jak im idzie? — zagadnął, niby od niechcenia, niedbałym ruchem ręki wskazując na leżące przed Michelle klasówki.
— Zależy komu — mruknęła w odpowiedzi nauczycielka literatury, próbując ratować swoje skupienie na pracy.
— Temu, jak widzę, niezbyt dobrze — skomentował, obserwując, jak blondynka na górze kartki zapisuje już trzecie pod rząd zero.
Jak łatwo się było domyślić, była coraz bardziej zirytowana. Nie dość, że uczniowie klasy trzeciej najwyraźniej nie potrafili włożyć sobie do głowy podstawowych informacji na temat utworu, który na ich etapie kształcenia powinien być już naprawdę łatwy, nie wspominając już nawet o interpretacji, facet, który mimo tego, że spędzał godziny na ławce na sali gimnastycznej lub w swoim zakichanym kantorku, zarabiał prawie że tyle samo to ona, akurat teraz postanowił znowu spróbować u niej swoich sił, choć dawała mu kosza już niejednokrotnie. Podniosła więc wzrok znad kolejnej, zapowiadającej się lepiej od poprzednich, pracy i spojrzała na niego, starając się przybrać jak najbardziej neutralny wyraz twarzy.
— Posłuchaj, Dan, mam trochę pracy, więc jeśli chcesz o czymś porozmawiać lub o coś zapytać, to proszę, zrób to szybko albo niech to poczeka do jutra, dobrze? — Sprawę postawiła prosto, choć oczywiście wolałaby, żeby nie musieli już w ogóle rozmawiać poza sprawami służbowymi. (Jak łatwo się domyślić, nauczycielka literatury i nauczyciel wychowania fizycznego nie mieli na szczęście zbyt dużo okazji do rozmów służbowych).
— Och, w porządku, rozumiem. Chciałem tylko spytać, czy… — zaczął, lecz przerwało mu dobiegające z torebki kobiety pikanie telefonu. 
— Przepraszam. Pozwolisz, że odczytam najpierw tę wiadomość — zapowiedziała szybko, zanim stojący przed nią mężczyzna zdołał ponownie otworzyć usta. 
Jej wybawcą, co nawet jej nie zdziwiło, był nie kto inny, a Retrys. Czy raczej, jeśli spojrzeć wyłącznie na ekran komórki, „Recio ❤️”. Wiadomość, którą szybko odczytała, została wysłana naprawdę w najlepszym możliwym momencie. Z zadowoleniem zauważyła też to, jak poprawnie została zapisana.
„O której kończysz? Mam godzinną przerwę od 15. Mogę po Ciebie wpaść.” 
Uśmiech, który pojawił się na jej twarzy, był już po prostu pewnego rodzaju odruchem. Musiała mocno się powstrzymywać, by nie spojrzeć na Daniela, którego wzrok palił ją w kark, by skontrolować, czy to widział. Szybko uznała jednak, że tak właściwie może i lepiej, jeśli widział — niech zastanawia się, z kim teraz pisze jego obiekt zainteresowania i może wreszcie samodzielnie odgadnie, iż jest on już zajęty. 
„Kończę chwilę przed 15. Jeśli nic innego Ci nie wypadnie, wpadnij. Będę czekać.”
Zablokowała telefon, odłożyła go na blat stołu, na wszelki wypadek, gdyby Retrys chciał jeszcze jakkolwiek jej odpowiedzieć, ekranem w dół i znowu zerknęła na wpatrującego się w nią wyczekująco Johanssona. 
— O co chciałeś spytać? — mruknęła, chcąc mieć to wszystko już za sobą.
— O to, czy masz czas dziś po pracy. Otworzyli ostatnio jakąś kawiarenkę niedaleko szkoły, podobno całkiem przytulną i pomyślałem sobie, że… — uciął, zapewne zauważywszy drobny grymas, który pojawił się na jej twarzy. 
— Przepraszam, jestem już umówiona. — Starała się brzmieć, jakby naprawdę było jej choć trochę przykro, choć zadanie to oczywiście było trudne. Nie było jednak niemożliwe, prowadziła przecież kółko teatralne dla swoich uczniów i sama do takowego należała w swoich szkolnych latach, miała więc jakiekolwiek doświadczenie.
— Och… Okay, rozumiem. Może innym razem.
„Może nigdy?”
Uratował ją dzwonek na przerwę. W odpowiedzi na jego słowa jedynie uśmiechnęła się delikatnie. Szybko zgarnęła swoje rzeczy do torby i wyszła z pokoju nauczycielskiego. 
Ostatnia lekcja minęła jej szybko, głównie dlatego, że była luźniejsza od pozostałych. Oddała uczniom jednej z klas pierwszych ich klasówki, omówiła je i wspólnie doszli do wniosku, że nie opłaca im się zaczynać nowego utworu. Końcówkę lekcji młodzież spędziła więc na udawaniu, że czyta jakiś średniej długości wiersz, a ona na udawaniu, że nie słyszy ich szeptów, sama zaczytana w pierwszej lepszej książce zgarniętej z półki.
Gdy dzwonek obwieścił koniec lekcji, uczniowie zerwali się ze swoich miejsc co najmniej tak szybko, jakby to była ich ostatnia godzina lekcyjna w całym roku szkolnym, a nie w pierwszy lepszy poniedziałek. Ich nauczycielka nie spieszyła się aż tak bardzo — mężczyzna, z którym była umówiona, potrzebował w końcu czasu, by dotrzeć tu ze swojego miejsca pracy. Odłożyła czytaną wcześniej książkę na półkę, omiotła wzrokiem ławki, by upewnić się, czy żaden z uczniów niczego nie zapomniał. Dopiero wtedy spakowała do torby swoje rzeczy i wyszła z klasy, uprzednio zgasiwszy w niej światło, i przekręciła drzwi na klucz. Ów klucz chwilę później wisiał już na haczyku w pokoju nauczycielskim, w którym ona założyła płaszcz. Wychodząc z pomieszczenia, mijała się z wuefistą. 
Jak się okazało, mimo swojego braku pośpiechu i tak pospieszyła się zbyt bardzo. Gdy wyszła przed szkołę, Calaney’a nie było jeszcze w zasięgu jej wzroku. Usiadła więc na jednej ze stojących przed nią ławek, czekając na jego przybycie. Pierwszy zjawił się niestety Johansson.
— Nie idziesz do domu? — zagadnął ku jej nieszczęściu, zatrzymując się tuż przed nią.
— Nie. Czekam na kogoś. — Spojrzała na niego, lecz szybko spuściła wzrok, oślepiona świecącym zza jego pleców słońcem. Nawet ono działało dziś na jej korzyść. 
— Ach, no tak, mówiłaś przecież, że jesteś umówiona. Dotrzymać ci towarzystwa, zanim ten „ktoś” się nie pojawi?
— Nie trzeba — odpowiedziała szybko, wstając. Uśmiechnęła się ponad jego ramieniem do nadchodzącego Retrysa. — Już przyszedł. 
Sprawnie wyminęła młodszego z mężczyzn i podeszła do tego, którego towarzystwo ją interesowało. Wiedząc, że jest uważnie obserwowana przez Daniela, nie omieszkała nie zrobić małego przedstawienia. 
— Cześć, kochanie — zagadnęła z szerokim uśmiechem, wystarczająco głośno, by zostać usłyszaną przez zbędnego jej absztyfikanta. Chcąc dopiąć swego dzieła, wspięła się na palce u stóp i pocałowała go delikatnie w zarośnięty policzek. 
Nie była pewna, czy Retrys zdawał sobie sprawę z tego, że brał teraz udział w jej gierce, zabawie w zasadzie niewinnym mężczyzną, lecz nawet jeśli nie, to miał świetną intuicję. Wypowiadając słowa powitania, złapał ją delikatnie za bok w okolicach talii. 
Właśnie wtedy obok nich zjawił się Daniel Johansson.
— Cześć, Michelle, do jutra — rzucił, przechodząc, lecz łatwo było dostrzec, że patrzył głównie na Retrysa.
— Mhm, cześć — odpowiedziała, od niechcenia kiwając mu głową na pożegnanie.
— Kto to? — spytał Ursus, gdy Johansson znalazł się już wystarczająco daleko od nich, by nie usłyszeć ani tego pytania, ani odpowiedzi na nie udzielonej. Prawdopodobnie wyczuł to, jak delikatnie się wyprostowała, gdy tamten przechodził obok.
— Wrzód na dupie — wypaliła jego partnerka, zanim zdołała się powstrzymać. Parsknęła cichym śmiechem, widząc spojrzenie, jakie jej posłał. — Daniel, wuefista. Ku mojej męczarni próbuje mnie poderwać, odkąd tu razem pracujemy, ale, jak widać, skutków brak — dodała, uśmiechając się do niego nieco zadziornie. — Przepraszam za tę szopkę z „kochaniem” i buziakiem w policzek. Po prostu bardzo chcę, żeby wreszcie dał mi spokój. 
— Oj tam, ta szopka nie była aż taka straszna — mruknął, uśmiechając się delikatnie. — Jakby trzeba było to powtórzyć, daj znać. 
— Dam, dam. — Roześmiała się cicho. 
— A jeśli po dobroci nic nie uda się osiągnąć, zawsze są inne środki. — Wzruszył ramionami.
— No coś ty, przecież on nie miałby z tobą szans. — Oburzyła się nieco, przesuwając wzrokiem po jego umięśnionym ramieniu ja okalającym. — Może i wuefista, ale to chuderlak z kształtującym się stopniowo brzuchem piwnym — prychnęła, nagle pełna pogardy do natrętnego osobnika.
— Co? Przecież nie mówię, że od razu będę go bić. To już ostateczność… — Ostatnie zdanie wymamrotał z szelmowskim uśmieszkiem na twarzy.
— Okay, to dobrze. — Pokiwała głową. — Gdzie idziemy? Do twojej pracy? Czy chcesz gdzieś wstąpić po jedzenie czy cokolwiek innego?
— Do widzenia! — usłyszała nagle gdzieś po swojej prawej stronie.
Gdy odwróciła głowę w tamtą stronę, dostrzegła grupkę swoich uczniów, głównie uczennic, szepczących do siebie coś żywo i niekoniecznie dyskretnie pokazując sobie palcami ją i Retrysa. No tak, facet nauczycielki musiał być prawdziwą sensacją, zwłaszcza jeśli wyglądał tak, jak Calaney. Wywróciła oczami, ale uśmiechnęła się do nich serdecznie. 
— Do widzenia, do jutra — odpowiedziała. Gdy odeszli, wróciła spojrzeniem do Calaneya. — To jak, gdzie idziemy?
— Oni tak zawsze? — prychnął mężczyzna.
— Nie. Tylko jak jest o czym plotkować. Obawiam się, że dostarczamy im porządnego materiału. Dlatego też powinniśmy się stąd zwijać, zanim przejdą tędy kolejne trzy czy cztery grupki. — Znowu wywróciła oczami. — To jak w końcu? Zimno mi. — Zaczęła marudzić, licząc na to, że to wreszcie skłoni mężczyznę do działania. 



Retrys? 

(3020 słów)