— Tu poczta głosowa… — oznajmiła komputerowym,
monotonnym głosem jakaś kobieta po tym, jak w słuchawce rozbrzmiały już
wszystkie głuche sygnały.
Michelle wcisnęła czerwoną słuchawkę bardziej nerwowo, niż
się po sobie spodziewała. Być może była to kwestia tego, że tak bardzo chciała
teraz usłyszeć chociażby głupie „halo”, którym Retrys zazwyczaj rozpoczynał
rozmowę telefoniczną, a nie wyprutą z emocji sztuczną sekretarkę. Minęły już
trzy dni od czasu, kiedy oznajmił jej, że samochód jego koleżanki z pracy
wymaga naprawy, przez co „chwilowo nie będzie mógł zostawać na noc”, a jej
zaczynało coraz bardziej go brakować.
— Chyba trochę zwariowałam, co? — mruknęła do leżącego u jej
stóp Oriona. — Przez tyle czasu radziłam sobie sama, a teraz tęsknię jak
głupia, bo nie miałam z nim kontaktu od raptem trzech dni. — Westchnęła. — No
cóż, mówią, że miłość to choroba. Choremu chyba można sporo wybaczyć, nawet tak
irracjonalne zachowanie. Jak uważasz?
Pies uniósł łeb, posłał jej spojrzenie pod tytułem „Naprawdę
budziłaś mnie tylko po to, żeby wylać swoje żale, kobieto?” i znowu złożył
głowę na łapach z zamiarem powrotu do krainy słodkich psich snów. Jego
właścicielka wywróciła oczami, pogłośniła nieco grający w tle telewizor i
wróciła do sprawdzania wypracowań.
Rozległ się dzwonek do drzwi. Terier szybko poderwał się z
pozycji leżącej do stojącej i od razu pognał do drzwi, gdzie niecierpliwie
czekał na swoją właścicielkę. Jej samej jedynie za pomocą wypracowanej przez
lata zbierania doświadczenia zawodowego pewności w ręce nie pomazała pracy
jednego z uczniów długopisem, gdy podskoczyła, zaskoczona nagłym dźwiękiem.
Rzuciła ostatnie spojrzenie kartce, której może jednak przydałoby się jedno
solidne przekreślenie zamiast setek małych czerwonych przekreśleń i poprawek, i
ruszyła do drzwi.
— Nie podniecaj się tak. To na pewno nie on. Prawdopodobnie
listonosz czy inny kurier — wyszeptała. Nie była pewna, czy kieruje te słowa do
coraz bardziej rozemocjonowanego Oriona, czy raczej do siebie samej, lecz
postanowiła się tym nie przejmować.
Otworzyła drzwi, nie przytrzymując nawet psa. Musiała się
przeliczyć z zaufaniem do jego przeszkolenia i ogólnej psiej mądrości. Samiec
od razu, gdy pojawiła się jakakolwiek szpara umożliwiająca mu opuszczenia
mieszkania, rzucił się pędem na klatkę schodową, a potem w dół po schodach.
— Orion, stój! Wracaj tu, do nogi! — krzyknęła za nim
Michelle, lecz oczywiście została zignorowana. — Pan poczeka, jak pan może,
muszę złapać psa — wymamrotała do zaszokowanego kuriera trzymającego dość sporą
paczkę i, chwyciwszy wiszącą na haku w przedpokoju smycz, wybiegła z mieszkania
za pupilem.
Dogoniła go dwa piętra niżej. Osaczył jakąś starszą kobietę
trzymającą kurczowo smycz, na której drugim końcu stał przystrzyżony na lwa
pudel.
— Sio, brutalu! Zostaw moją Fifi! — wykrzykiwała kobiecina,
cała się trzęsąc ze złości.
Nauczycielka prawdopodobnie parsknęłaby, słysząc imię
suczki, gdyby nie rozpoznała, co było powodem całej tej sytuacji. Fifi
najwyraźniej miała cieczkę, a Orion prawdopodobnie chciał skorzystać z okazji.
— Spokojnie, żaden z niego brutal — zapewniła. Uśmiechnęła
się delikatnie. Podeszła powoli do Oriona, który po chwili wyrywania się
pozwolił przypiąć sobie smycz do obroży.
— Jeśli będzie miała szczeniaki, to będzie twoja wina!
Panna Hobart nie przypominała sobie, by kiedykolwiek
przeszła z tą nieznaną sobie do końca kobietą na „ty”, lecz ugryzła się w język,
zanim to podkreśliła.
— To kastrat — wyjaśniła jedynie i zwróciła swą uwagę na
swojego pupila. — Orion. Hej, Ori, idziemy.
Samiec na szczęście ocknął się z transu i już miał dać się
odprowadzić do domu, gdy właścicielka pudelki o idiotycznym imieniu odezwała
się po raz kolejny.
— A skąd mam mieć pewność, że weterynarze nie skopali tej kastracji?!
— A chce mu pani zajrzeć pomiędzy tylne nogi? — mruknęła
młodsza z kobiet, powoli tracąc już cierpliwość. — Pani też powinna wysterylizować
Fifi, nie będzie miała pani więcej problemów z „brutalami”.
Nie czekała na odpowiedź. Wróciła do mieszkania i do
znudzonego już porządnie kuriera. Odebrała od niego paczkę najszybciej, jak
mogła i prawie wypchnęła go za drzwi. Musiała szybko wyjść, jeśli nie chciała
spóźnić się do pracy.
***
Prawie wzdrygnęła się, słysząc i widząc chaos, jaki panował
tego ranka na szkolnych korytarzach. Może był to efekt tego, że przez swoją
chorobę lokomocyjną znowu czuła się beznadziejnie po przejeździe autobusem do
pracy, lecz zdawało jej się, że był on większy niż zazwyczaj. Z trudem
powstrzymała odruch skrzywienia się i potarcia skroni, a zamiast tego po prostu
ruszyła przed siebie, uprzejmie odpowiadając na powitania i wymieniając z
niektórymi kilka zdań w biegu. Nikt na szczęście nie zatrzymywał ją na dłużej
niż maksymalnie trzy minuty, domyślając się zapewne, że chce ona po prostu
dotrzeć do pokoju nauczycielskiego, nie wybuchając po drodze na nikogo.
Jak się okazało, problemy dopiero na nią czekały. Zdjęła
płaszcz, wymieniła kilka zdań z najbliższymi sobie współpracownikami i opuściła
pomieszczenie, chcąc dotrzeć do swojej klasy jeszcze kilka minut przed
dzwonkiem. Nie zdążyła jednak wykonać porządnego kroku w kierunku swojego celu,
gdy prawie wpadła na dyrektora.
— O, panna Hobart! —
wykrzyknął, zdecydowanie zbyt głośno i zbyt radośnie. — Świetnie się składa,
naprawdę świetnie, właśnie pani szukałem!
— O co chodzi, panie dyrektorze? — spytała uprzejmie.
— To jest — wskazał na stojącą za nim dziewczynę, której
Michelle do tej pory nie zauważyła — panna Johanna Dawson. Została do nas
przeniesiona przez pewne… kłopoty w poprzedniej szkole. Ma dzisiaj pierwszą
lekcję z tobą, więc liczę, że pomożesz jej się ze wszystkim zapoznać. Do
widzenia! — zakończył szybko i uciekł.
Miśka popatrzyła za nim z niedowierzaniem. Patrzył na tę
dziewczynę tak, jakby co najmniej się jej bał, a teraz podrzucił jej ją jak
kukułka. Nie chciała się już nawet skupiać na tym, że zazwyczaj to ktoś z nowej
klasy, do której należał nowy uczeń, ewentualnie wychowawca, zajmował się
„pomocą w zapoznaniu się ze wszystkim”, a nie nauczyciel, z którym miał on pierwszą
lekcję. I jakie kłopoty tak właściwie sprawiły, że panna Dawson musiała zmienić
szkołę?
Dopiero po chwili przeniosła spojrzenie na dziewczynę, która
do tej pory najzwyczajniej w świecie się na nią gapiła. Dopiero teraz odwróciła
wzrok, lecz nie zarumieniła się, jak zazwyczaj robili uczniowie przyłapani
przez nią na czymś takim. Była wysoka i miała rysy twarzy dość dojrzałe jak na
uczennicę drugiej klasy. Może nie zdała wcześniej raz czy dwa? Dość ładna,
musiała przyznać Michelle, lecz miała w sobie coś… drapieżnego, co nauczycielce
od razu kazało zachować ostrożność. Nie uspokajały ją tu też jej ubrania, na
tyle odważne, że brakowało dosłownie odrobiny, by były niezgodne ze szkolnym
regulaminem.
— Panna Dawson, tak? — rzuciła, gdy zmierzyła już ją wzrokiem.
W odpowiedzi otrzymała jedynie twierdzące kiwnięcie głową. — Nazywam się
Michelle Hobart, prowadzę zajęcia z literatury — przedstawiła się krótko i
machnęła ręką w kierunku swojej klasy. — Zapraszam do środka, tam omówimy
konkrety.
Znowu nie otrzymała werbalnej odpowiedzi. Johanna po prostu
znowu pokiwała głową i bez słowa ruszyła za nauczycielką do wskazanego
pomieszczenia. Już na miejscu zasiadła przy wskazanej przez Michelle pierwszej
ławce i uważnie przyglądała się, jak starsza od niej kobieta opiera się
delikatnie tyłem o swoje biurko, by móc z nią wygodnie porozmawiać.
— Dobrze, Johanno, jak… — zaczęła, chcąc zakończyć tę
rozmowę jeszcze przed dzwonkiem na pierwszą lekcję.
— Jo — wtrąciła młoda brunetka. Jej głos miał w sobie coś
chropowatego, lecz zaskakująco przyjemnego.
— Słucham? — Michelle zamrugała oczami, zdziwiona, że jej
przerwano.
— Wolę, jeśli się do mnie zwraca „Jo”.
— W porządku. Jo, jeśli pozwolisz, teraz omówimy sprawy
związane z moim przedmiotem, a po lekcji ktoś z twojej nowej klasy opowie ci o
szkole, oprowadzi cię po niej.
— Czy to nie panią poprosił o to dyrektor? — zauważyła
dziewczyna, hardo patrząc w oczy nauczycielce.
— Pan dyrektor, panno Dawson, był w pośpiechu i
prawdopodobnie dlatego zapomniał, że nie jest to rola nauczyciela literatury.
— Nie znam jeszcze nikogo z tej klasy. Panią już znam,
byłoby mi raźniej… — Uśmiechnęła się delikatnie, choć nieco zadziornie.
Najwyraźniej próbowała uderzyć z innej strony, zagrać jej na emocjach.
— O to właśnie chodzi, żebyś kogoś poznała. Dobierzemy
kogoś, kto odpowiedzialnie zabierze się do swojego zadania i będzie przy tym
sympatyczny.
— Dobrze. Dziękuję — wymamrotała, wyraźnie niezadowolona.
— Czy możemy już przejść do kwestii związanych z moim
przedmiotem?
— Tak, panno Hobart.
Rozmowę zakończyły dokładnie minutę przed dzwonkiem.
Michelle udało się ustalić, że uczennica nie miała znaczących braków, co, jako
że oznaczało brak dodatkowych zajęć, niezwykle cieszyło nauczycielkę. Już miała
prosić uczennicę o zajęcie miejsca, które, jeśli dobrze pamiętała, zawsze było
puste, gdy zauważyła, że jej wzrok powędrował w stronę jednej ze ścian, na
której wisiał plakat informujący o istnieniu i naborze do szkolnego kółka
teatralnego.
— Prowadzi pani kółko teatralne? — odezwała się w końcu
Johanna, ponownie wbijając spojrzenie w nauczycielkę.
— Tak. Jesteś zainteresowana?
Dziewczyna skinęła głową.
— Na plakacie masz dni i godziny naszych spotkań. Najbliższe
odbywa się dzisiaj — doinformowała jedynie Michelle i stanęła za swoim
biurkiem, widząc, że reszta klasy powoli wchodzi do sali lekcyjnej.
***
— Jo — zwróciła się do zajętej ćwiczeniami na dykcję
uczennicy, gdy zajęcia dodatkowe dobiegały już końca. — Może zechciałabyś przedstawić
przed grupą fragment jakiegoś wybranego przez siebie utworu? To taki nasz mały
zwyczaj, każdy nowy daje taki mały występ, byśmy mogli poznać lepiej jego
upodobania czy uczucia — dodała, gdy zauważyła zdziwienie na twarzy dziewczyny.
— Dobrze. — Skinęła głową i stanęła na podwyższeniu.
Michelle i pozostali członkowie grupy usiedli na krzesełkach
znajdujących się kilka kroków przed nią. Nauczycielka, jak miała w zwyczaju,
usiadła na przedzie, lecz szybko zaczęła tego żałować, gdyż spojrzenie recytującej
Johanny było wbite prosto w nią, a na jej twarzy malował się niepokojący
uśmieszek.
— Kobieta czeka na mnie, ma w sobie wszystko, niczego jej
nie brakuje,
Jednak jeśli wszystkim kiedykolwiek czegoś brakowało, to płci, albo…
— Stop — przerwała jej Michelle, rozpoznawszy wiersz, który
słyszała.
— …wilgotności prawdziwej kobiety — ciągnęła dalej,
nie zważając na nią, lecz o dziwo wymieniając w wierszu mężczyznę na kobietę.
— Poprosiłam, żebyś przerwała recytację — warknęła
nauczycielka, coraz bardziej zdenerwowana. — „Kobieta czeka na mnie” nie jest
dobrym utworem do recytacji w szkole, panno Dawson. Proszę wybrać cokolwiek
innego, lecz koniecznie przyzwoitego. Na początku recytacji proszę
również podać tytuł wiersza oraz imię i nazwisko jego autora.
— Walt Whitman, „My dwoje” — zaczęła od nowa dziewczyna, a
serce Michelle zabiło szybciej.
Znała ten wiersz na pamięć. Sama recytowała go komuś bardzo
sobie bliskiemu zaledwie kilka tygodni wcześniej. Jej uczennica właśnie
recytowała wiersz, który ona wykorzystała, by spróbować choć naprowadzić
Retrysa na swoje uczucia wobec niego. Ba, recytowała go, uparcie próbując
spojrzeć jej w oczy, nie zwracając uwagi na nikogo innego. Może zamiana płci w
przytoczonym przez nią początku innego wiersza Whitmana nie była pomyłką, a
celowym zabiegiem?
— Tak długo dawaliśmy się zwodzić, my dwoje.
Teraz przemienieni, bystro umykamy, jak umyka Przyroda.
My jesteśmy Przyrodą, długo nieobecni, teraz powracamy,
Stajemy się roślinami, łodygą, listowiem, korzeniami, korą,
Tkwimy w ziemi, jesteśmy skałą i skałą,
Jesteśmy dębem i dębem, rośniemy obok siebie,
Pasiemy się we dwoje pośród stad gotowych do biegu,
Jesteśmy dwie ryby pływające w morzu razem,
Jesteśmy czym jest kwiat akacji, nasz zapach w alejach rano i wieczorem,
Jesteśmy też ziarnisty brud zwierząt, jarzyn, minerałów,
Jesteśmy dwa drapieżne jastrzębie, szybujemy wysoko i patrzymy w dół,
Jesteśmy dwa jaśniejące słońca, to my na orbitach i między gwiazdami jak dwie komety,
W pogoni, szczerząc kły, czworonożni w lasach, skaczemy na zwierzynę,
Jesteśmy dwa obłoki rankiem i po południu nad głową,
Jesteśmy łączące się morza, dwie z tych wesołych fal, które kładą się jedna na drugiej
Teraz przemienieni, bystro umykamy, jak umyka Przyroda.
My jesteśmy Przyrodą, długo nieobecni, teraz powracamy,
Stajemy się roślinami, łodygą, listowiem, korzeniami, korą,
Tkwimy w ziemi, jesteśmy skałą i skałą,
Jesteśmy dębem i dębem, rośniemy obok siebie,
Pasiemy się we dwoje pośród stad gotowych do biegu,
Jesteśmy dwie ryby pływające w morzu razem,
Jesteśmy czym jest kwiat akacji, nasz zapach w alejach rano i wieczorem,
Jesteśmy też ziarnisty brud zwierząt, jarzyn, minerałów,
Jesteśmy dwa drapieżne jastrzębie, szybujemy wysoko i patrzymy w dół,
Jesteśmy dwa jaśniejące słońca, to my na orbitach i między gwiazdami jak dwie komety,
W pogoni, szczerząc kły, czworonożni w lasach, skaczemy na zwierzynę,
Jesteśmy dwa obłoki rankiem i po południu nad głową,
Jesteśmy łączące się morza, dwie z tych wesołych fal, które kładą się jedna na drugiej
i wzajemnie
zwilżają siebie,
Jesteśmy
śnieg, deszcz, chłód, mrok, jesteśmy każdy wytwór i oddziaływanie ziemi,
Krążyliśmy i krążyliśmy, aż znów powracamy do domu,
Została nam tylko wolność i tylko nasza radość.
Krążyliśmy i krążyliśmy, aż znów powracamy do domu,
Została nam tylko wolność i tylko nasza radość.
Gdyby panna Hobart usłyszała ten wiersz w innych okolicznościach,
prawdopodobnie by się wzruszyła. Teraz pozostawiał jej u niej jedynie niesmak.
***
Drugi tego dnia dzwonek do drzwi jej mieszkania zaskoczył ją dużo bardziej
niż ten pierwszy. Była właśnie w trakcie szykowania kolacji, a surowe jajko,
które trzymała akurat w dłoni, było o krok od opuszczenia tego uścisku, gdy
drgnęła zaskoczona.
Odłożyła jajko na blat, umyła ręce i podeszła do drzwi, pod którymi już
czatował Orion. Nie mając ochoty na powtórkę z porannej sytuacji, przed
otworzeniem drzwi wzięła czworonoga na ręce. Jej mina musiała być równie
nieelegancka jak ta malująca się na pysku wyrywającego się teriera, gdy jej
oczom ukazał się Retrys. Po chwili jednak uśmiechnęła się delikatnie.
— Cześć. Wchodź, muszę odstawić tego wariata — pogoniła go,
a gdy wykonał jej polecenie, zamknęła za nim drzwi i pozwoliła swojemu pupilowi
z powrotem stanąć na ziemię.
— Dlaczego tak właściwie trzymałaś go na rękach? Nigdy tego
nie robisz — zauważył Retrys, nie przywitawszy się nawet.
— Jakaś suczka pudla ma cieczkę, Orion wariuje. Jeszcze nie
wie, że pieski starszych pań, do tego o imieniu Fifi nie są warte jego zachodu
— uśmiechnęła się delikatnie. — Dzwoniłam rano. Nie odebrałeś — zagadnęła w
końcu, pozwalając sobie powiedzieć, co tak naprawdę leży jej na sercu. — Przez
te trzy dni w ogóle się nie odzywałeś.
— Mówiłem przecież, że będę zajęty.
— Wiesz, praca nad jakimś samochodem nie zajmuje chyba
całych trzech dni, bez chwili przerwy. Nawet jeśli dodać twoją pracę w barze,
jakieś ewentualne nagłe zadania dla gangu, odpoczynek i cokolwiek innego,
powinieneś chyba mieć czas, żeby odebrać telefon czy oddzwonić jakoś później.
— Przecież jestem tu teraz, nie ma o czym mówić. To były
tylko trzy dni, Michelle.
— Co nie zmienia faktu, że jeśli jest się w związku, raczej
nie znika się tak zupełnie na trzy dni, jeśli wcześniej zapowiada się jedynie,
że „przez jakiś czas nie będzie się w stanie tu nocować”. Do tego widzę,
że coś cię gryzie, ale oczywiście pewnie nawet o tym nie piśniesz, tak? Czy
może się mylę? — spojrzała na niego z nadzieją. To była prawdopodobnie jego
ostatnia szansa, żeby zmiękła i po prostu się do niego przytuliła, tak jak
naprawdę chciała zrobić. On jednak milczał. — Jasne, okay. Nie wiem, czy wiesz,
ale związek polega na komunikacji. Musimy rozmawiać o tym, co nas gryzie, co
ważne i poważne. Nawet jeśli nie masz takiej potrzeby po prostu, dla siebie, to
rób to dla mnie, ja tego potrzebuję. — Łzy zebrały jej się w oczach,
lecz on nadal uparcie milczał. — Jasne, nieważne. To przecież nie musi wypalić,
prawda? — mruknęła, zanim zdołała ugryźć się w język. Nawet tak nie myślała,
oczywiście, że chciała, żeby to wypaliło. — Retrys, miałam naprawdę
beznadziejny dzień. Dosłownie przez cały ten czas chciałam po prostu móc
znaleźć się przy tobie. Prawie spóźniłam się do pracy przez tę całą sytuację z
Fifi i Orionem, choroba lokomocyjna po jeździe w obie strony nadal próbuje mnie
zniszczyć, a w pracy nowa uczennica chyba próbowała mnie podrywać. Uczennica,
dziewczyna. Cytowała pieprzonego Whitmana. — Ostatnie zdanie musiało brzmieć
już chyba jak skowyt zagubionego młodego zwierzęcia. Nie liczyła na to, że
mężczyzna zrozumie, dlaczego to Whitman najbardziej z tego wszystkiego wytrącił
ją z równowagi. Chciała tylko żeby ją przytulił i jakoś wspólnie doszli do
porozumienia.
— Nazywasz to prawdziwymi problemami? — prychnął nagle,
zaskakując ją jeszcze bardziej przez to, że do tej pory od początku jej
wylewania żali nie raczył się odezwać.
— Słucham? — syknęła, czując, jak coś przewraca jej się w
żołądku, a serce zaczyna bić mocniej. — Nie wiem, jakie ty masz problemy, bo
nie chcesz mi o nich opowiedzieć, więc wybacz, jaśnie panie, że pozwoliłam
sobie na podzielenie się z tobą tym, co mnie gryzie. To się więcej nie
powtórzy. — Była wściekła, zapomniała nawet na chwilę o tym, że tak naprawdę
głównie odczuwała w tej chwili smutek i zawód. — A teraz wyjdź — rozkazała
tonem nieznoszącym sprzeciwu, znów zgarniając Oriona w objęcia i otwierając
drzwi przed mężczyzną. Spojrzał na nią, zdziwiony. — Wyjdź. Chcę zostać sama.
Dopiero gdy zamknęła już za nim drzwi, odłożyła psa na
podłogę i skuliła się na swoim łóżku, zapominając całkowicie o kolacji,
uświadomiła sobie, że nie był to pierwszy raz, kiedy wywaliła bliskiego sobie
mężczyznę za drzwi. Pierwszy taki przypadek był końcem jej związku z owym
facetem.
„A ten drugi?”, spytał jakiś smutny głosik w jej głowie. Nie
potrafiła mu odpowiedzieć. Zanim zasnęła na poduszce mokrej od swoich łez,
zdążyła jeszcze przeżyć tamtą sytuację sprzed kilku lat na nowo.
Znowu wracała wcześniej do domu, szczęśliwa, że będzie mogła
zaskoczyć Willa jakimś dobrym, własnoręcznie przygotowanym obiadem. Zamiast
tego jednak została skazana na zamarcie już w progu, gdy do jej drzwi dobiegły
dziwne odgłosy. Wiedziała, co mogą oznaczać. Wiedziała, do którego
pomieszczenia musi się kierować. Tam również zachowała zimną krew. Nie
krzyczała, nie płakała. Po prostu kazała im się ubrać, zabrać swoje rzeczy i
wynosić z mieszkania, jej mieszkania.
Ból przyszedł dopiero kilka dni później. Ból tak silny, że
przestała myśleć jasno. Gdyby nie Emma, stara znajoma, nie byłoby jej tu teraz,
wyglądającej jak siedem nieszczęść, cierpiącej przez kolejnego mężczyznę. Mimo
wszystko była jej wdzięczna, cieszyła się, że nadal żyje. Teraz musiała jedynie
uczepić się całymi siłami tej woli życia.
Recio?
(2671 słów)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz