W ósmej klasie Johnny miał dziewczynę. W sumie przypadkiem, bo zostali złączeni w parę do projektu z literatury, a ona pocałowała go w róg ust podczas pierwszego spotkania, po czym rozpowiedziała po szkole, że są razem. Daisy miała niebieskie oczy i blond włosy, które najbardziej lubiła spinać kolorowymi spinkami. Najczęściej chodziła w bieli i z tą jej jasną skórą i płowymi włosami wyglądała trochę, jakby wyrwała się z kultu (w sumie, patrząc z perspektywy czasu, Johnny nie zdziwiłby się, gdyby Daisy faktycznie wychowała się w kulcie. W końcu wtedy mieszkali z rodziną w Teksasie, a kto tam wie, co tak naprawdę się dzieje. Jednak dobrze, że szybko się przenieśli), ale była miła w stosunku do Johnniego a posiadanie dziewczyny, szczególnie dla dzieciaka, któremu przylepiono od razu łatkę "ten nowy, dziwny, w dodatku z akcentem", każdy sposób na podskoczenie na drabinie popularności był dobry. Daisy często zamyślała się z pustym wzrokiem wbitym w przestrzeń, wzdrygała się gdy ktoś za głośno zatrzaskiwał drzwi lub podniósł głos, nie lubiła jeść przy innych ludziach, więc lunch spędzała na boisku zamiast w stołówce.
I mimo tego, że Johnny nigdy nie uznałby tego ich "związku" (bo czy związkiem można nazwać coś, co łączyło dwóch czternastolatków, które nawet nie wiedzą, co mają we własnych głowach?) za jakiś niezwykle rozwijający czy emocjonalny, to przynajmniej nauczyli się czegoś od siebie. Bo Johnny pokazał Daisy, że nie musi przepraszać za to, że się zamyśliła, że nie każdy okrzyk jest agresywny czy skierowany na nią. A Daisy pokazała mu, że można cieszyć się z rzeczy po cichu, że nie każdy lubi, żeby go ściskać na przywitanie, że z atakiem paniki można sobie poradzić i to wcale nie jest takie trudne.
Że można odwrócić czyjąś uwagę, podnieść na duchu, nawet kiedy wygląda, jakby świat zapadał im się pod nogami.
Więc teraz, gdy Vanya ściska jego ramię jak koło ratunkowe pośród wysokich fal, gdy w tle słychać krzyki podobne do tych, które kiedyś słyszał, gdy podsłuchał rozmowę Valencíi z jej matką, Johnny wie, co zrobić.
Podpiera przedramiona na kulach i pochyla się tak, żeby Vanya widział chociaż fragment jego twarzy mimo wbijania wzroku w popękany asfalt pod ich stopami. Ma ochotę złapać blondyna pod brodą i podsunąć jego głowę wyżej i w sumie prawie to robi, ale zatrzymuje się w ostatniej sekundzie. Trochę ze strachu przed strąceniem równowagi i rozpłaszczeniem się na betonie, trochę przez echo krzyku Vanyi sprzed kilku minut. Cholera, to wszystko będzie trudne.
Bo Johnny wręcz instynktownie robi wszystko dotykiem, szczególnie przy osobach, które uważa za przyjaciół, znajomych. A Vanya wciąż wygląda na poruszonego całą tą sprawą, tym, co Robin i Leon na niego sprowadzili. Ta cała sytuacja pozostawiła kwaśno-gorzki posmak w ustach Baby, który wciąż czuje, kiedy przełyka ślinę. Palce prawie go świerzbią, żeby coś zrobić, pocieszyć dotykiem Vanyę, klepnąć go po barku, przejechać dłonią ramię, uścisnąć to miejsce przy nadgarstku, żeby pokazać, patrz, to jeszcze nie koniec, masz puls, żyjesz, i to jest okej i wystarcza, ale zamiast tego zakleszcza palce mocniej na tych przeklętych kulach i ściska szczękę tak mocno jak może, czując jak zęby szorują po sobie bezdźwięcznie.
– Spadamy, niech się ciołki udławią, pendejos – burczy pod nosem Johnny i gdyby nie fakt, że nachylił się wcześniej, Vanya pewnie w ogóle by go nie usłyszał. Leon i Robin dalej przekrzykują się za nimi i gdyby nie te przeklęte kule (bez których Johnny i tak poradziłby sobie bez problemu oczywiście, tylko Vanya mu je dał i jeszcze rzucił tym tekstem o ochroniarzu, jakby Baby nie mógł sobie poradzić, a przecież mógłby bez problemu, prawda? Na sto procent), Johnny dawno przeleciałby przez parking i strzelił obu po potylicy, bo warczą na siebie jak dwa zdziczałe kundle. Zamiast tego wsuwa dwa palce do ust i gwiżdże jak najgłośniej może. Z sukcesem, bo Leon i Robin jak na zawołanie odwracają głowy, milkną momentalnie. Wyglądają, jakby ktoś kliknął pauzę na scenie walki, a raczej czegoś, co zaraz miało być walką.
– No, to wy tutaj szczekajcie dalej, my spadamy na brunch.
Jak na zawołanie zza rogu wyjeżdża rowerzysta i zatrzymuje się z piskiem opon. Chwilę tak wszyscy patrzą na siebie, stojąc w bezruchu. Rowerzysta macha głową od Leona i Robina, którzy pewnie gdyby mogli, zagryźliby siebie; by zwrócić zdziwione spojrzenie na Johnniego i stojącego obok Vanyę. Chwilę to trwa, aż dzieciak (bo nie może mieć więcej niż jakieś szesnaście lat z tym swoim rozbieganym wzrokiem i trądzikiem na twarzy) wyciąga telefon z kieszeni i macha nim w powietrzu.
– Ktoś tu zamawiał Postmates? Arby’s? – odzywa się po chwili niepewnym głosem. Cholera, fakt, żarcie z dostawy. Johnny rzuca wzrok na Vanyę, ale wciąż czuje tę niespokojną aurę ciążącą wokół blondyna, bo chociaż puścił rękaw jego bomberki jakiś czas temu (pewnie jak ten dostawca wyskoczył zza rogu, sam Baby prawie podskoczył na to, jak raptownie rower pojawił się przy nich), nawet patrząc, mógł wyczuć spięte mięśnie i to zmęczenie całą tą sytuacją.
Więc Johnny gwiżdże jeszcze raz, przywołując uwagę rowerzysty.
– Te, mały – rzuca, gdy dzieciak zwraca na niego wzrok, po czym wskazuje na Robina i Leona, wciąż piorunujących siebie wzrokiem (w sumie Baby tylko domyśla się, że tak robią, bo są poza zasięgiem jego oczu, ale może się założyć, że zaraz po tym, co powiedział, zaczęli zabijać wzrokiem i niego) – to dla tych dwóch.
Robin zaczyna coś mówić, ale Johnny przerywa mu jak najszybciej może. Wychodzi trochę po czasie, bo musi obrócić się na tych przeklętych kulach, ale dostawca nadal stoi przy rowerze z niepewnym uśmiecho-grymasem na twarzy i szczerze, Baby ma ochotę rzucić mu napiwek albo chociaż przeprosić za to, że został wplątany w taką głupią sprawę.
– Może sobie lepiej się dogadacie przy kanapkach – uśmiecha się krzywo, chociaż próbuje szczerze, naprawdę. Ale jego też ta cała sprawa zaczyna irytować, nawet jak w sumie nie jest pewien, o co konkretnie chodzi. Wsadza dłoń do kieszeni i bingo, dobrze, że czasami trzyma drobne w różnych kurtkach, bo dzięki temu może wcisnąć pięciodolarówkę w dłoń dzieciaka. Ten wygląda trochę, jakby wygrał loterię, albo jakby ktoś właśnie mu powiedział, że przejechał jego kota. Johnny próbuje się nad tym zbytnio nie zastanawiać i zamiast tego macha w stronę Robina i Leona (prawie pokazuje im środkowy palec, ale powstrzymuje się w ostatniej chwili, chociaż, sądząc po minach mężczyzn, musieli zauważyć, co chciał zrobić) – Tylko się nie udławcie.
I robi obrót na prawej nodze jak najzgrabniej może (nie jest ani trochę zgrabnie, w końcu ma kule pod pachami) i trąca Vanyę ramieniem, nie chcąc nagle go dotykać. Poza tym, do tego musiałby przestać iść i przesunąć kule, a to już w ogóle zepsułoby ich wyjście.
– Chodź – odzywa się znowu, ale tym razem Robin i Leon próbują dogadać się z dzieciakiem od Postmates gdzieś w tle i Johnny jest bliżej Vanyi, więc, tak czy siak, może mówić ciszej i tak, by tylko blondyn go usłyszał – znam fajne miejsce niedaleko. Takie autentyczne.
Vanya rzuca mu spojrzenie, które Johnny chce odczytać jako przynajmniej odrobinę wdzięczne, więc uśmiecha się i rusza przed siebie z tymi przeklętymi kulami pod pachami. W sumie to nawet pomagają, bo nie musi myśleć o odpuszczaniu lewej nogi. Nawet jeśli poradziłby sobie bez nich. Na pewno.
Po chwili za nim odzywa się stukot obcasów. Jak tylko widzi blondyna obok siebie, jego spuszczoną głowę i zaciśnięte w cienką linię usta, jego własne jakoś same się otwierają. Bo jedną z tych rzeczy, w których dobry jest Johnny (oprócz przebijania firewalli każdego lewego przedsiębiorcy, farbowania sobie samemu włosów i chodzenia o kulach oczywiście), jest rozpraszanie i zagadywanie każdego problemu, każdego smutku.
Docierają do celu po jakichś niecałych dziesięciu minutach wypełnionych praktycznie w całości głupim trajkotaniem Johnniego o wszystkim i niczym, bo przeskakiwał z jednego tematu na kolejny w szybkim tempie, by tylko nie dawać Vanyi chwili na głębsze zastanowienie się nad tym, czy ma odpowiadać, czy tylko słuchać.
Lokal wygląda praktycznie tak samo jak miesiąc temu, gdy Johnny ostatni raz go odwiedził. Wciśnięty między Target a budynek mieszkalny, tuż za dosyć obskurną bramą, Bianca’s Corner nigdy nie był znany z tego, że pękał w szwach, ale knajpka szybko zdobyła renomę “autentycznego spojrzenia na amerykańską kulturę fast foodu” (co Johnny przeczytał w jednej z recenzji na internecie jakiś rok temu i tak go rozśmieszyło to głupie połączenie słów, że zostało mu w głowie do teraz. Hipsterzy). Przynajmniej dla tych, którym udało się znaleźć ukrytą restauracyjkę. Szyld wisi odrobinę krzywo, jak zawsze, a neon, choć wyłączony, pstryka lekko rozbitym na kawałki apostrofem. Ktoś musiał rzucić w niego kamieniem. Knajpa wygląda na dość pustą, a przynajmniej na pewno nie zapchaną, więc Johnny popycha ramieniem drzwi, wchodząc do środka tyłem. Widzi niepewne spojrzenie Vanyi i domyśla się, o co mu chodzi. Fakt, niedociągnięte żaluzje pokryte graffiti, zepsuty neon i klekoczący na wietrze szyld to może nie najlepszy zwiastun. Więc uśmiecha się w stronę blondyna jak najszerzej może.
– Nie martw się, to tylko sprawia takie wrażenie.
Johnny, jak na autopilocie, rusza do kasy. Dopiero po chwili odwraca się w stronę Vanyi.
– Co chcesz?
– Nie jestem głodny – odzywa się po chwili blondyn, marszcząc brwi. Baby dobrze wie, że jest pod tym zdaniem coś większego, ale nie drąży tematu.
– Okej. To wybierz nam miejsce, ja zamówię.
Vanya wygląda, jakby chciał protestować, wbija wzrok w kule, na których opiera się Johnny. On macha ręką, a przynajmniej próbuje to zrobić bez tracenia równowagi.
– Poradzę sobie. Serio.
Vanya ewidentnie przez chwilę bije się z myślami i Johnny próbuje jakąś telepatyczną siłą przekazać mu, żeby usiadł, odetchnął, bo wciąż wygląda, jakby miał zaraz się rozpłakać. Albo zemdleć. Albo wpaść w katatoniczny trans jak wtedy i rzucić się na jakiegoś przechodnia z pazurami. Czy pistoletem, bo jakimś cudem zawsze ma go przy sobie.
Obsługuje go dziewczyna, której Johnny w życiu nie widział, a ona sama nie wydaje się zbyt radosna czy gadatliwa, więc przynajmniej ma small talk z głowy. Zamawia ten sam zestaw co zawsze, z automatu, łapie z lady garść serwetek, tych cienkich i szorstkich na tyle, że wydaje mu się, że zaraz przetną mu dłonie. Dziewczyna wciska mu numerek w dłoń i wysila się na sztuczny uśmiech.
– Smacznego.
Johnny ledwo co słyszy jej głos, bo już odwraca się na pięcie i szuka wzrokiem Vanyi. Blondyn wybrał stolik w rogu, przy wejściu na zaplecze, daleko od wejścia i okien. Johnny kuśtyka w jego stronę i wsuwa się na ławę naprzeciwko chłopaka.
I teraz orientuje się, że jednak zostawienie go samego w głośnym dinerze może nie było najlepszym pomysłem, bo oczy Vanyi wyglądają jeszcze bardziej, jak szklane kulki i ewidentnie zaciska szczękę, wbijając wzrok w porysowane drewno stolika. Johnny chce go przytulić, uścisnąć, złapać za zaciśnięte w pięści dłonie między nimi, ale zamiast tego stuka lekko w blat, omijając dziwne wcięcie, które wygląda, jakby mogłoby spokojnie zostawić w jego palcu ze trzy drzazgi. Dźwięk wyrywa Vanyę z zamyślenia i podnosi swoje ciemne oczy.
– Hej – sam w sumie nie wie, co chciał powiedzieć i ma wrażenie, że ktoś wsadził mu rękę w gardło – nie wiem, o co dokładnie chodzi, ale… Nic nie jest warte zniszczenia takiego zajebistego makijażu.
Vanya wydaje z siebie coś pomiędzy parsknięciem a szlochem, ale na jego usta wpływa uśmiech, więc Johnny uważa Akcję Rozproszenie za sukces. No i ekscytacja i radość z tego, że hej, Vanya się uśmiechnął i to nawet szczerze, przynajmniej tak mu się wydaje, nie pozwala mu się zamknąć.
– Naprawdę! Ja tam nie wiem, jak ty to robisz. To wymaga takiej precyzji i musi być symetryczne i w ogóle – wydyma usta, próbując znaleźć jeszcze jakieś cechy makijażu, ale w sumie średnio się na tym zna. Valencía zawsze maluje się identycznie, w dodatku prędzej odcięłaby sobie rękę, niż pozwoliła, żeby ktokolwiek zobaczył ją bez makijażu. Nawet najlepszy przyjaciel. A matka zawsze używała tej samej kredki i czerwonej szminki, nigdy nic więcej. Vanya wydaje się być o wiele bardziej obeznany w tym wszystkim, ale to nieważne teraz, ważne jest to, że nie wygląda już, jakby miał zaraz się rozpłakać. Wszystko idzie w dobrą stronę.
Chce powiedzieć coś jeszcze, ale nagle przy nich pojawia się ta sama dziewczyna zza kasy.
– Zamówienie numer dwadzieścia trzy – mówi monotonnym głosem i stawia tacę na stole. Na jej środku leży zawinięty w cienki papier z logo knajpki burger (ten z jalapeño, który zawsze zamawia) i koszyk frytek, obok którego chybocze się lekko kubek Coca-Coli. Wszystko to jest tak boleśnie typowo amerykańskie, jak z filmu, że Johnny w sumie nie dziwi się, czemu miejsce jest znane jako perełka Kalifornii. W sumie ciekawe, czy specjalnie to robią, czy przez przypadek odhaczyli wszystkie stereotypy amerykańskiego fast foodu.
Johnny odwija burgera i bierze kęs. Nie miał nigdy zbytnio problemu z jedzeniem przy innych, nawet obcych, ale wie, że nie wszyscy mają tak samo, więc przez chwilę nic nie mówi, tylko gryzie i przełyka (trochę to też wina tego, że jest już grubo po południu, a Baby nie wcisnął w siebie nic oprócz porannej kawy i tych dwóch tabletek). Po jakimś czasie jednak cisza (w sumie nie cisza, bo z głośników leci cicha muzyka, coś, co przypomina Johnniemu miks funku z country i to jest dziwne, czy to nie dziwne?, pracownicy krzątają się po sali, kilka stolików jest zajętych i ludzie rozmawiają ze sobą. Ale między Baby a Vanyą jest cisza) zaczyna go przyduszać, więc wyciera usta jedną z tych boleśnie szorstkich serwetek i odchrząkuje. Vanya, wcześniej ewidentnie zamyślony, zwraca na niego wzrok.
– Jak byłem w liceum, albo gdzieś pomiędzy – Johnny wciska frytkę w usta, bierze łyk napoju – to miałem taką fazę na emo, punk. Wiesz, My Chemical Romance, Fall Out Boy, Linkin Park…
Vanya kiwa głową i chociaż Johnny czuje lekkie zażenowanie na samo wspomnienie swoich dziwnych zainteresowań podczas dorastania, przynajmniej blondyn nie wygląda, jakby zaraz miał go wyśmiać. Więc wypiera myśl, że się kompromituje przed potencjalnym przyjacielem (nie, przecież już nim jest, prawda? przynajmniej ze strony Johnniego) i podnosi głowę wyżej. Przy okazji przygryza kolejną frytkę.
– I próbowałem sobie namalować kiedyś eyeliner, czy tę linię pod okiem, nie wiem, jak to się nazywa. Ale prawie sobie wydłubałem oko – wzrusza ramionami, widząc cień uśmiechu na ustach Vanyi (pomieszany z przerażeniem, ale w sumie czemu się dziwić, wydłubywanie sobie oka nie brzmi zbyt bezpiecznie) – Na tym się skończyła moja przygoda z makijażem.
Chwilę siedzą w ciszy, bo Johnny wraca do wpychania w siebie burgera, próbując robić to z gracją i nie wyglądać jak świnia, a Vanya nie wydaje się wystarczająco rozluźniony, by samemu zacząć konwersację.
Kiedy Johnniemu została nieco mniej niż połowa burgera, odstawia go na papier i popycha koszyk z frytkami w stronę Vanyi. Blondyn wygląda na zdziwionego, kręci głową.
– Nie, dzięki, nie jestem–
– Błagam – Baby marszczy nos, by schować się za kubkiem Coli – sam wszystkiego nie zjem. A głupio marnować.
Johnny prawie słyszy, jak trybiki w głowie Vanyi kręcą się, gdy chłopak zastanawia się nad podjęciem decyzji. Dlatego Baby odsuwa koszyk od siebie jeszcze odrobinę dalej.
– Serio, poczęstuj się.
Wreszcie Vanya ulega i bierze jedną z frytek między palce. Johnny nie może powstrzymać triumfalnego uśmiechu, który wpływa na jego usta.
Siedzą tak kilka minut w wygodnej ciszy, jedząc, napawając się tą dziwnie amerykańską, filmową atmosferą wokół. Baby ma ochotę zacząć rozmowę na tysiąc tematów, ale ma wrażenie, że prędzej odstraszy i zniechęci Vanyę, niż go pocieszy. Więc siedzi cicho, zapycha usta jedzeniem i piciem, byleby tylko nie palnąć głupstwa. Dopóki Vanya nie zmienia pozycji na ławce i stuka butami w posadzkę, wzdychając przy tym.
– I te szpilki – wyrywa się Johnniemu, zanim nawet zdaje sobie sprawę z tego, co powiedział. Vanya rzuca mu zdziwione spojrzenie i Baby ma wrażenie, że musi się tłumaczyć. Więc to robi – w sensie, mam do ciebie taaaki respekt, że potrafisz chodzić w szpilkach. Mam taką przyjaciółkę, co jest drag queen i robi w rewiach i dała mi kiedyś spróbować chodzić i powiem ci, że dla mnie? Tragedia.
Na usta Vanyi wpływa coś podobnego do uśmiechu, ale wygląda nędznie, żałośnie.
– Serio! – wykrzykuje Baby i chyba zrobił to za głośno, bo nagle połowa knajpy się na nich patrzy, więc po rzuceniu szybkiego “przepraszam”, kontynuuje cichym (a przynajmniej cichszym) głosem – byłem na obcasach niecałe dwie minuty, nie więcej, i prawie skręciłem sobie kostkę z dziesięć razy.
Vanya kiwa głową, co Johnny odczytuje, jako możliwość mówienia dalej. W sumie dopiero teraz się orientuje, że ten cały czas gadał bez przerwy, i co jak to nie relaksuje Vanyi tylko jeszcze bardziej stresuje? Co jak zepsuł ich relacje?
– Może kiedyś bym was przedstawił. Nie to, że w nią nie wierzę, ale może nauczyłby się czegoś od ciebie. Łagodniejszego makijażu.
Na to Vanya wydaje z siebie ciche parsknięcie i teraz uśmiech na jego twarzy nie jest tylko cieniem, tylko faktycznie pełnym uśmiechem. No może nie takim szczerzącym zęby, ale zawsze coś. Johnny wzdycha, zwijając papierek po burgerze.
– Serio, ja nie wiem, jak ty to robisz. Makijaż, szpilki, ten twój styl… Mógłbyś być jakimś stylistą gwiazd normalnie. Może to ja jestem jakimś debilem artystycznym, ale naprawdę, za każdym razem wyglądasz tak świetnie i profesjonalnie? – wyrzuca z siebie na jednym oddechu i Vanya z każdą sekundą wydaje się być coraz bardziej rozluźniony, więc Johnny wciska się głębiej w ławę tak, by bokiem opierać się o ścianę, i kładzie obie nogi obok siebie na siedzeniu. Lewa na prawej, oczywiście, jeszcze trochę rozumu ma. Bierze jedną frytkę z koszyka.
– Debilem artystycznym? – Vanya wydaje się autentycznie zainteresowany, kładzie twarz na dłoniach i jego oczy nie są już tak szklane, więc Johnny mógłby nawet opowiadać o tym, jak raz zgubił okulary, które miał cały czas na oczach, upokorzyć się, zrobić z siebie debila, byleby tylko polepszyć humor blondyna.
– Weź, jestem okropny – jęczy dramatycznie, przewracając oczami – Nie dość, że ledwo co zaliczałem plastykę w każdej szkole, w której byłem, to jeszcze kiedyś przegrałem zakład i musiałem sam sobie zaprojektować tatuaż i patrz–
Wyciąga szyję i ściąga ciasny kołnierz swetra jak najniżej może, by wskazać palcem bazgroł pod lewym obojczykiem. Vanya marszczy brwi, ewidentnie próbując rozgryźć obrazek.
– To miał być kot – wzdycha Johnny po chwili ciszy. Vanya parska śmiechem, po czym zasłania usta z przerażeniem w oczach, jakby nie chciał tego zrobić.
– To wygląda jak wszystko, tylko nie kot – chichocze Vanya i tak, teraz jest już wszystko okej i Baby nie może przestać się uśmiechać.
– No, mówiłem.
Nawet po skończeniu koszyka frytek siedzą chwilę przy stoliku, bo Johnniemu udaje się zacząć trzy nowe tematy, które pozornie pojawiły się znikąd. Na szczęście zapłacił za wszystko przy zamówieniu, więc wychodzą bezproblematycznie z knajpki, która z minuty na minutę zaczynała być coraz bardziej pełna. No tak, lunch.
Wychodzą na dość chłodne, jak na Kalifornię powietrze. Johnny wyciąga zapalniczkę z kieszeni, gdy widzi, że Vanya ma już w dłoni papierosa.
– Może Bianca’s Corner to nie jakieś super ekskluzywne miejsce, ale ma swój wdzięk – wzrusza ramionami – Mam nadzieję, że ci–
Dzwonek telefonu urywa jego zdanie w połowie i Johnny wyciąga telefon z kieszeni, rzucając przepraszające spojrzenie w stronę Vanyi.
– Halo?
– Ty jesteś głupi czy głupi? – odzywa się po drugiej stronie poirytowany głos. Cholera.
– Val, hej – nerwowy śmiech wyrywa się z ust Baby, bo faktycznie, jest jakaś druga, może i później, a on obiecał, że pojawią się dzisiaj w klubie – Sorki, kompletnie zapomniałem, ale będziemy, obiecuję–
– Obiecanki-cacanki, Ravenwood zaraz mi łeb urwie, jak was tu nie będzie – Valencía przeskakuje na angielski i sądząc po jej cięższym niż zwykle akcencie i fuknięciach, jest wściekła. Ktoś musiał znowu jej dać jakąś papierkową robotę, bo Johnny słyszy szur po drugiej stronie – I znowu ktoś się mnie uczepił i robię dokumenty, ya valí madre. Nie, zaraz. Valías madre, güey.
– Wiem, tak. Lecimy tam, obiecuję.
Valencía nie mówi nic więcej, tylko się wyłącza. Johnny ma wrażenie, że wysyła mu środkowy palec, chociaż są po dwóch stronach miasta. Odwraca się z ciężkim westchnięciem do Vanyi.
– Cholera, zapomniałem, ale musimy dzisiaj pojechać do klubu złożyć zeznania czy cokolwiek – wzrusza ramionami i prawie traci równowagę na kulach – Więc nie wiem, idziemy teraz, czy…
Sam nie wie, czy lepiej otwarcie mówić o tej całej sytuacji w klubie i planie Robina, czy lepiej ominąć temat i nie nazywać rzeczy po imieniu. Bo o cokolwiek chodziło z ojcem Vanyi, nie wyglądało to na błahostkę. A wiedząc dobrze, jak to było, gdy po śmierci matki nagle ludzie ze szkoły, z którymi nigdy nie rozmawiał, składali mu kondolencje i próbowali być sztucznie mili, udając zainteresowanie, wie, że drażliwe tematy są… drażliwymi tematami, które nawet po latach potrafią rozdrapać stare rany do krwi.
Vanya?
3348 słów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz