Michelle
Hobart nie przeklinała, zarówno ze względu na to, że jej rodzice dobrze
ją wychowali, jak i na to, że zawodowo zajmowała się kształceniem
młodzieży, której nie chciała dawać złego przykładu. Jednakże, jeśli
ktoś już po prostu musiał wyrzucić z siebie całą wiązankę, bo,
przykładowo, miał za partnera skończonego idiotę, który nie chciał
zaakceptować prostego faktu, że ludzie, którzy byli ze sobą w związku,
powinni rozmawiać o swoich problemach, to musiał, i już. Dlatego też,
zamknąwszy z hukiem drzwi za niejakim Retrysem Calaneyem, nauczycielka
pozwoliła sobie na wypuszczenie z siebie jeszcze jednej „kurwy” czy
innego „chuja” — ot tak, żeby zrekompensować sobie fakt, że nie udało
jej się dopiec mu do żywego.
Przez
chwilę trwała tak, wsparta o zamknięte drzwi, jakby liczyła na to, że
ten kretyn, którego nazywała swoim partnerem, otrząśnie się i wróci do
niej, błagając ją na kolanach, by go wpuściła i przepraszając za to, że
zachował się tak, jak się zachował. Oczywiście ta idea sama w sobie była
głupia, więc odczekała jeszcze kilka sekund i, mając ochotę wymierzyć
sobie samej policzek za własną głupotę, odepchnęła się od twardego
drewna i podążyła prosto ku kuchni. W niej zaś z drzwiczek lodówki
wydobyła nieotwieraną jeszcze butelkę czerwonego wina, a z szafki
wiszącej kieliszek, i z takim orężem udała się do salonu.
—
Nie patrz się tak na mnie — prychnęła w kierunku podążającego za nią
psa. — Chociaż... Masz rację, pewnie wyglądam beznadziejnie, co? —
zauważyła po chwili, siadając na kanapie. — Prawie że naga, z wyraźnymi
śladami po seksie na ciele, ale sama, nalewająca sobie wino i gadająca
do psa. Cholera, Ori, ja się chyba staczam przez tego faceta.
Jakby
chcąc potwierdzić swoje słowa, pociągnęła duży łyk wina. Skrzywiła się
nieco, czując jak ciepło, które, wbrew jej oczekiwaniom, wcale nie było
przyjemne, rozlewa się po jej zaciśniętym nieco przez emocje gardle.
Wzięła głęboki wdech, a potem wypuściła z siebie nieco drżący wydech.
Musiała się uspokoić, zapomnieć na chwilę o tym wszystkim, również o
samym Retrysie. Dlatego też postanowiła włączyć radio, które jednak
najwyraźniej też postanowiło mocno w nią uderzyć.
— When I was young, I never needed anyone... — zaczęła śpiewać z odbiornika Céline Dion, a Michelle jedynie przeklęła pod nosem.
No
tak, oczywiście. Z całą jej miłością do głosu i podziwem do zdolności
wokalnych kanadyjskiej piosenkarki, nauczycielka naprawdę nie
potrzebowała teraz do szczęścia tak rzewnej piosenki. Mimo wszystko nie
zmieniła jednak stacji radiowej, a zamiast tego w ciągu kolejnych
niecałych czterech minut piosenki pociągnęła kilka kolejnych dużych
łyków alkoholu (co wymagało również szybkiego uzupełniania kieliszka) i,
biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności, prawdopodobnie się upić.
Wystarczy
chyba powiedzieć, że ostatnie kilka wersów piosenki wyśpiewała już wraz
z wokalistką czy, mówiąc dokładniej, spróbowała wyśpiewać, bo już po
pierwszych sylabach zaniosła się szlochem. Orion, najwyraźniej
zażenowany jej marnym i zupełnie nieplanowanym odtworzeniem kultowej
sceny z „Dziennika Bridget Jones”, podniósł się szybko i uciekł do kuchni.