Melodyjka, dzwonek telefonu, była zdecydowanie zbyt wesoła,
zwłaszcza jak na grobowy nastrój, który od poprzedniego wieczoru panował w
mieszkaniu panny Hobart. Brutalnie przecięła ciszę, która, choć w żaden sposób
nie była komfortowa, dawała kobiecie jakikolwiek spokój. Wywróciła oczami i
sięgnęła po komórkę. Odepchnęła w głąb umysłu głupią myśl, że to może dzwonić on.
Była spóźniona. Szybko omiotła wzrokiem pomieszczenie
i dwa główne wnioski przyszły do niej prawie jednocześnie. Po pierwsze, Joker
był bardziej zdenerwowany niż zazwyczaj. Po drugie, w pomieszczeniu, zgodnie z
jej wcześniejszymi przypuszczeniami, znajdował się również Ursus. Poczuła, jak
cała się spina, nie była jednak pewna, czy to efekt wniosku numer jeden, czy
wniosku numer dwa. Delikatny grymas, który wymalował się na jej twarzy i
pozostał tam na krótką chwilę, zanim zdołała się opanować, zdecydowanie wynikał
z niewygodnej konfrontacji z partnerem, którego niecałe dwadzieścia cztery
godziny wcześniej pełna złości i żalu wyrzuciła za drzwi swojego mieszkania.
Nie wiedziała, czy świadomość tego, że miała rację, bardziej
ją złościła, czy smuciła.
— Do mnie — warknął głos po drugiej stronie linii, nie
czekając nawet na chociażby jakieś „halo” z jej strony, świadczące o tym, że
rzeczywiście go słucha. Od razu po tym się rozłączył.
— Joker, jak zawsze czarujący — prychnęła sama do siebie, delikatnie
odpychając od siebie Oriona, który do tej pory w najlepsze spał sobie u jej
stóp.
Pies jedynie posłał jej rozkojarzone spojrzenie, ziewnął,
zmienił pozycję o kilka milimetrów i wrócił do krainy sennych marzeń. Jego
właścicielka nie miała jednak czasu nawet na to, by ziewnąć. Musiała się
spieszyć. Przywódca gangu nie tolerował spóźnień i nic nie wskórało się u niego
tłumaczeniem, że tak naprawdę nigdy nie umawiał się ze swoimi podwładnymi na
konkretną godzinę.
Wyglądała tragicznie. Miała na sobie jedynie bieliznę i luźną
podkoszulkę — jego podkoszulkę, jak po chwili spostrzegła — czyli to, w
czym zamierzała położyć się do łóżka. Makijaż zmyła z twarzy już dawno temu, a
włosy związane były w luźnego koka, który może i był praktyczny, ale na pewno
nie elegancki.
Musiała wyglądać jak najlepiej. On mógł tam być, czy
to stojąc za barem, czy przebywając akurat w siedzibie gangu. Ba, istniało
pewne prawdopodobieństwo, że przy tym nowym zadaniu mieli znowu współpracować.
Choć narobili trochę zamieszania, ostatnim razem poszło im przecież naprawdę
dobrze.
Chyba jeszcze nigdy w życiu aż tak szybko nie rzuciła się w
kierunku szafy i, później, drzwi od łazienki. Mogła być nieco spóźniona, ale na
pewno musiała wyglądać tak, by Retrys od razu pożałował swojego idiotycznego
zachowania.
***
— Siadać — Hero ponownie wyrzucił z siebie jedynie
pojedyncze słówko. Przypominał w tym poszczekującego raz na jakiś czas psa
obronnego. — Mam dla was zadanie.
Przez chwilę wahała się, lecz w końcu spoczęła na jednym z
końców kanapy. Calaney, jak zauważyła kątem oka, poszedł w jej ślady, wtulając
się wręcz w drugi róg mebla. Gdyby nie to, że chciała się w pełni skupić na
tym, co do powiedzenia miał przewodzący im młody chłopak, przynajmniej
przewróciłaby oczami. Zerknęła na niego szybko, lecz zauważyła, że on nawet nie
zwracał na nią uwagi.
„Bardzo dobrze, możemy się ignorować”, pomyślała.
— Kilka miesięcy temu pożyczyliśmy pieniądze pewnej kobiecie.
Termin minął w tamtym tygodniu, a ona zaczęła nas unikać, ukrywa się, ale
oczywiście znaleźliśmy ją. Dostaniecie potrzebne informacje od zwiadowcy.
Jedźcie tam i odbierzcie co moje — wyjaśnił, uraczywszy ich nareszcie
przynajmniej przelotnym spojrzeniem.
Zapanowała cisza, która, jak Michelle nauczyła się już
dawno, oznaczała w tym miejscu po prostu to samo co „spływajcie już”. Retrys
pierwszy wypełnił to nieme polecenie, opuszczając pomieszczenie nie, zerknąwszy
nawet uprzednio na towarzyszącą mu kobietę, co ta odebrała jako pewien rodzaj
zniewagi.
— O, Retrys! — usłyszała dokładnie w momencie, w którym
udało jej się wynurzyć z podziemi, w których znajdowała się siedziba gangu.
Głos, na pewno kobiecy, dobiegał zza baru, tam więc swoje
spojrzenie skierowała nauczycielka. Widok, który tam na nią czekał był jeszcze weselszy
niż irytująca melodyjka dobiegająca pół godziny wcześniej z jej telefonu. Szeroki
uśmiech kobiety — Alice, jak wnioskowała Michelle, kojarząc imię
współpracowniczki Retrysa jedynie z jego opowieści — i to, jak żywiołowo
machała ręką, wskazywały na to, że nie polubiłyby się z Michelle, przynajmniej
podczas gdy starsza z nich byłaby w stanie napięcia przedmiesiączkowego,
miesiączkowałaby czy byłaby najzwyczajniej w świecie wkurwiona z jakiegokolwiek
innego powodu.
— Pogodziliście się w końcu? — zagadnęła ponownie, nie otrzymawszy
odpowiedzi na swoje powitanie.
Michelle skrzywiła się. Nie miała pojęcia, skąd młoda
barmanka miałaby wiedzieć, że jej kolega z pracy i jego partnerka mieli powody,
by musieć się godzić, i chyba nie chciała wiedzieć. Wątpiła, by Retrys mógłby
być skłonny do wywleczenia przed nią wszystkiego, co leżało mu na sercu, lecz
być może tak naprawdę nie znała go wystarczająco dobrze? Może nie wiedziała o
nim praktycznie nic? A może jego opowieści były tymi z rodzaju snutych do
poduszki, a mężczyzna przez te trzy dni zajmował się nie tylko samochodem
dziewczyny…?
— Chodźmy — zarządził Ursus, zanim myśli jego partnerki zdołały
powędrować jeszcze dalej.
Nie podobał jej się jego ton. Brzmiał władczo, jak
samozwańczy przywódca ich misji, którą przecież mieli przeprowadzić jako równi
sobie, partnerzy, a nie dowodzący i podwładna. Dominacja jednej ze stron może i
od wieków sprawdzała się w sprawach łóżkowych, lecz na pewno nie w trakcie
zadania specjalnego. Zwłaszcza zadania specjalnego z obrażoną kobietą.
Tuż za drzwiami wyjściowymi baru czekał na nich jakiś młody
chłopak. Bez słowa podał im (czy, konkretniej mówiąc, Michelle) jakąś pomiętą
kartkę i zniknął za zakrętem. Kobieta, wyczulona na estetykę prac swoich
uczniów, nie potrafiła nawet ukryć pewnego rodzaju obrzydzenia wywołanego
faktem, że zwitek, nie dość, że pomięty, nosił na sobie znamiona przynajmniej dwóch
ostatnich posiłków osoby bądź osób, które wcześniej były w jej posiadaniu.
— Masz — mruknęła, podając odstręczający kawałek papieru
Ursusowi, po czym zajęła się rozpaczliwym grzebaniu w torebce w poszukiwaniu
chusteczek.
— Ale bazgroły — zauważył mężczyzna, to przybliżając, to
oddalając karteczkę od oczu.
— Daj. Mam doświadczenie z bazgrołami, widziałeś, jak potrafią
pisać niektórzy z moich uczniów — prychnęła jego partnerka, choć w pierwszym
odruchu miała ochotę raczej rzucić w jego stronę jakąś złośliwą uwagę pokroju
tego, że „na starość to najlepsze są okulary”.
Czy tego chciała, czy nie, najbrzydsza kartka świata wróciła
w jej dłonie. Powstrzymała odruch ponownego wytarcia dłoni i zaczęła czytać:
kolejno imię i nazwisko dłużniczki, jej adres i kwotę, którą winna ona była
Jokerowi. Przy tym ostatnim zawahała się, widząc ilość zer tworzących liczbę.
— To co, idziemy? — spytała, gdy skończyła czytać.— Raczej jedziemy. To dość daleko stąd.
— Czyli trzeba zadzwonić po taksówkę — mruknęła, wyciągając
z torebki telefon.
— Możemy przecież pojechać motorem — zauważył Retrys.
— Nie, dziękuję — prychnęła. Zdecydowanie nie była w nastroju
do tulenia się do mężczyzny podczas przejażdżki motorem.
Calaney jedynie pokiwał głową, najwyraźniej nie chcąc się z
nią spierać. Na taksówkę czekali w milczeniu. Gdy ta podjechała, a oni oboje
usiedli na tylnej kanapie pojazdu, pozostało już tylko podanie adresu kierowcy.
— Pani, toż to kompletne zadupie jest! Nie dojadę tam, nie
ma mowy. Podwiozę was najbliżej, jak się da, ale dalej będziecie musieli pójść
z buta.
Zgodzili się. Czy mieli jakikolwiek inny wybór?
***
— Dziękuję — uprzejmie odparła panna Hobart, gdy taksówkarz
wydał jej resztę i zaczął się z nimi żegnać, udzieliwszy im już instrukcji, jak
mają dojść do celu. — Do widzenia.
Wyprostowała się i rozejrzała. Stali na chodniku jakiejś uliczki
w okolicy, której, jakkolwiek nauczycielka by się nie starała, nie można było
określić inaczej niż po prostu, idąc w ślady za słabo wyedukowanym
taksówkarzem, zadupiem. Gdzieś kilkanaście metrów przebiegł wyłysiały kot, w oddali
słychać było szczekanie psów i śmiech dzieci
— Nieźle się zaszyła — mruknęła Michelle, bardziej do siebie
niż do towarzyszącego jej mężczyzny, na którego zdecydowanie wciąż była zła.
— Tam, gdzie mamy dojść, będzie jeszcze gorzej — odburknął
mimo to mężczyzna.
— Michelle?! — dobiegło nagle do ich uszu z bliżej
nieokreślonego kierunku.
Nauczycielka, której imię zostało wywołane, rozejrzała się
nieco nerwowo. Dlaczego ktoś w takim miejscu miałby znać jej imię?
— Michelle! — zawołała ponownie kobieta, której głos zdawał
się być Blaidd dziwnie znajomy. — Kopę lat! Co ty tu robisz?
Nareszcie przed dwójką wyrosła dość niska szatynka o
wesołym, lecz nieco zdziwionym wyrazie twarzy, odziana zaskakująco dobrze jak
na taką okolicę.
— Cóż, mogłabym zadać to samo pytanie tobie… — mruknęła
Miśka, uważnie przyglądając się swojej znajomej ze szkolnych lat.
— Mieszkam tu! Cudownie, prawda? Cisza i spokój, idealne
miejsce dla mojej twórczości! — wykrzyknęła. — A to kto? — spytała z nieskrywaną
ciekawością w głosie, wskazując na Ursusa, jakby dopiero teraz go zauważyła. A
może rzeczywiście tak było?
— To Retrys, mój… — Przerwała i odchrząknęła. — Retrys.
Retrysie, to Camilla.
— Bardzo miło mi cię poznać, Retrysie! Och, jakie szlachetne
rysy! Może zechciałbyś zapozować do mojego najnowszego obrazu. Byłbyś cudowną
nową twarzą dla Adonisa — paplała artystka, najwyraźniej zapominając, że jedną
z głównych cech Adonisa był fakt, iż był młody.
— Obawiam się, że to niestety niemożliwe. Jesteśmy tu w interesach
i bardzo nam się spieszy — wtrąciła się Hobart, zanim Calaney zdołał otworzyć
usta. Jeśli dobrze pamiętała, lata temu Camilla miała zwyczaj sypiać z każdym
pozującym jej mężczyzną i, jak podpowiadała jej intuicja, najprawdopodobniej do
tej pory nie wyzbyła się tego nawyku.
— Och, jaka szkoda! Może jednak wpadniecie tu jeszcze
kiedyś? — Nachyliła się w stronę Michelle, jakby chcąc serdecznie ucałować ją w
policzek. — Nie za stary dla ciebie? — mruknęła jednak zamiast tego wprost do
jej ucha i odsunęła się powoli z idealnym uśmiechem znów wymalowanym na twarzy.
— Nie twój interes — syknęła w odpowiedzi Michelle i, jakby
zaznaczając swoje terytorium, chwyciła Retrysa za rękę. — Idziemy — zarządziła
szybko i ruszyła, z zadowoleniem czując, że mężczyzna posłusznie ruszył za nią.
***
Miejsce, w którym się znaleźli, podążając za wskazówkami
taksówkarza, rzeczywiście było jeszcze większym zadupiem. Nauczycielce na myśl
cisnęło się jeszcze jedno określenie, jeszcze mniej eleganckie: „tam, gdzie psy
szczekają dupami”. Nie widziała ani nie słyszała jednak w okolicy żadnego psa,
który mógłby jej pomóc potwierdzić lub obalić słuszność tych słów.
— Zaszyła się w stodole czy co? — burknęła panna Hobart, z
niezadowoleniem zauważając, że jedne z jej ulubionych butów wręcz ociekają
błotem
— Raczej w dworku.
— Co? — Podniosła głowę i podążyła spojrzeniem za ręką Retrysa.
Rzeczywiście, na tle stodół i innych budynków gospodarczych wyraźnie malowała
się elegancka, sporych rozmiarów posiadłość, zdecydowanie niepasująca do swojego
otoczenia.
— No nieźle. Ciekawe, czy to za pieniądze Jokera — zauważyła
kobieta.
— Chodź, idziemy — zarządził jednak jej partner, nie
podejmując luźniejszej rozmowy.
„No i dobrze”, wmawiała sobie w myślach Michelle. W końcu mieli
do wykonania zadanie, a ona wciąż była na niego zła.
Dopiero tuż przed drzwiami dworku zrozumiała, że nie mieli
opracowanego żadnego planu.
— I co? Pukamy i wchodzimy? Kulturalna rozmowa przy herbatce,
ona odda nam pieniążki i sobie pójdziemy? — mruknęła, wywracając oczami, gdy
zatrzymali się i stali w miejscu.
— Czekaj. Myślę.
— I co, boli? — prychnęła, coraz bardziej przytłoczona całą
tą idiotyczną sytuacją. — Nie wiem, czy nie zauważyłeś, ale nie mamy żadnego
planu.
— Bądźże. Cicho. Kobieto — wysyczał, posyłając w jej stronę
szybkie ostrzegawcze spojrzenie.
Jeśli już wcześniej nie byłaby na niego obrażona, teraz
zdecydowanie zaczęłaby być.
Nie zdążyła odpowiedzieć. Usłyszała kroki, które zdecydowanie
dość szybko się do nich zbliżały.
— Schowaj się gdzieś w tych krzakach — rozkazał. — Zajmę się
tym.
Postanowiła go posłuchać. Nie, żeby przestała być na niego
zła. Była na niego zła, oj była, tak zła, że gdyby nie byli teraz w jakimś
niebezpieczeństwie, rzuciłaby się na niego i albo zabiła, albo… zaczęła
rozbierać.
Już po chwili, gdy ze swej bezpiecznej pozycji w zaroślach
musiała obserwować, jak jakiś drab atakuje jej ukochanego, poczuła się jak
tchórz. Ursus bronił się dzielnie, lecz przeciwnik, oprócz tego, że stanowił
chodzącą kupę mięśni, był od niego młodszy i zwinniejszy. Po kilku brzydko
wyglądających ciosach został powalony na ziemię, a z niej szybko zgarnięty i
brutalnie wprowadzony wewnątrz budynku.
Byli w dupie, a ona nawet nie siliła się na szukanie
ładniejszego określenia. Nie miała pojęcia, co tak właściwie powinna teraz
zrobić. Oczywiście nie zamierzała pchać się za nim w paszczę lwa, lecz
pozostanie w krzakach również nie należało do najlepszych pomysłów. Może
powinna jakoś się stąd wymknąć i poszukać powrotu do cywilizacji, zasięgu,
zadzwonić do Jokera i wezwać posiłki?
Nie zdążyła jednak zrobić nic. Ledwo się namyśliła, poczuła
dziwny nacisk pomiędzy łopatkami. Nie była ekspertem, lecz szybko doszła do
wniosku, że nie mogło to być nic innego, niż broń.
— Kogo my tu mamy? — wycharczał jej prosto do ucha jakiś
mężczyzna, od którego zdecydowanie nie czuć było fiołkami. — Znalazł się i
drugi wąż. Idziemy — dźgnął ją giwerą. Nie miała innego wyjścia, niż
skierowanie się zgodnie z jego rozkazem prosto w stronę drzwi wejściowych do pokaźnego
domostwa. — Wiesz, co bestie robą z takimi wężami, jak wy?
Zamarła. Bestie. Blackwood Beasts.
— Kurwa — mruknęła, bo już zbyt długo tłumiła w sobie to
słowo.
Już po chwili znalazła się w ciemnym pomieszczeniu. W jego
rogu dostrzegła poobijaną twarz Retrysa, na której widok serce aż jej się
krajało i który najwyraźniej podobnie czuł się, widząc ją z pistoletem
przystawionym do jej pleców.
Oj tak, zdecydowanie byli w dupie.
Retrys?
(2082 słowa)
(2082 słowa)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz