czwartek, 20 maja 2021

Od Retrysa CD Michelle

    Łóżko skrzypnęło po raz ostatni, gdy oboje padli ciężko na pościel. Oddychali szybko i głośno, zwłaszcza Retrys, który to zdawał się zakłócać własne myśli. Dopiero teraz zaczął pojmować to co się stało. Wszystkie te emocje, strach, ulga, radość, podniecenie, nawet ból doszczętnie splądrowały mu umysł. Nie był w stanie przypomnieć szczegółów. Doskonale zdawał sobie sprawę, że właśnie uprawiali seks. Nie potrafił jednak ułożyć w głowie planu wydarzeń. Doszukał się jedynie kilku obrazów, krótkich scenek: para wydobywająca się z czajnika, lekko drżąca warga Michelle, jej plecy w korytarzu, ubrania na podłodze, nagie piersi, przyjemność i sufit w który wpatrywał się od kilku długich sekund.

    Cholerny doktorek, naćpał mnie — mruknął w pamięci, wyklinając nazwisko lekarza, którego nie był nawet w stanie zapamiętać. W końcu łatwiej było mu tłumaczyć niepamięć niekompetencją innego mężczyzny, niż własny wiek lub ulegnięcie emocjom.
    Nie spodziewał się, że do tego dojdzie, choć wiedział, że było to najmniej satysfakcjonujące. Równie daleki był od romantyzmu, spodziewał się jednak, że ich pierwszy wspólny raz będzie dotyczył nieco innych okoliczności niż odreagowania otarcia się o śmierć czy pogodzenia po kłótni — musiał jednak przyznać, że ta druga okoliczności była w jego odczuciu znacznie realniejsza. Był moment, że Calaney myślał, że to już koniec ich wspólnej historii, głupi koniec. Na ten moment jednak zdawało się, że wszystko wróci do normy.
    — Nadal jestem na ciebie zła — prychnięcie blondynki od razu sprowadziło mężczyznę na ziemię, swoim tonem dobitnie dając mu do zrozumienia, że nic nie wróci do normy.
    Początkowo zdawało mu się, że kobieta po prostu się droczy, nie mogła być w końcu zła, skoro oddała mu się, a teraz leżała wtulona w jego pierś jak gdyby nigdy nic. Spuścił wzrok tonąc nim w rozsypanych na torsie Ursusa i pościeli złotych włosach. Zastanawiał się nad odpowiedzią, na tyle uniwersalną, by nie zawiodła ani w przypadku, gdyby był to faktycznie żart, ani gdyby mówiła naprawdę.
    — Ja na ciebie też — mruknął ledwie zrozumiale.
    Tak intensywny wysiłek w połączeniu z raną i pokaźną, może nawet zbyt wielką dawką leków nie dawały za wygraną ciągnąć barmana ku odpoczynkowi. Był zmęczony, naprawdę zmęczony całym tym zajściem, misją i kłótnią. Nie miał jednak zamiaru przepraszać, w końcu nie zrobił nic złego, po prostu starał się chronić ukochaną kobietę, która zrobiła mu awanturę i wyrzuciła z mieszkania bez powodu. Nie czuł się winny. Wiedział, że najpewniej ten stan rzeczy potrwa jeszcze przez jakiś czas, dopóki nie uda mu się dogadać z Jamesem. Był to niebezpieczny człowiek, gotów na wszystko, dla osiągnięcia obranego celu, pozbawiony moralności, a Retrys nie chciał, by cokolwiek stało się jego kobiecie. Czuł się za nią odpowiedzialny.
    — No wiej jak? — podjęła ponownie zadzierając głowę przy spojrzeć na partnera. — Powiesz mi w końcu o co chodzi?
    — Hm? — mężczyzna ściągnął delikatnie brwi nie do końca pewny o co ta pyta.
    — Nie udawaj — Hobart westchnęła cicho, unosząc się delikatnie, jakby to miało jej pomóc w sprecyzowaniu myśli i dotarciem do czterdziestopięciolatka. — Tamtego dnia, gdy się pokłóciliśmy chciałam ci powiedzieć co się stało — urwała na moment. — Spytałeś wtedy — unosząc w górę dwa palce i wykonując nimi cudzysłów kontynuując: — „Nazywasz to prawdziwymi problemami?” — przypomniała, zapewne nie umyślnie wprawiając partnera w podziw dla kobiecej pamięci, sam nie pamiętał już ani słowa, którego użył w tamtej rozmowie. — To czym twoim zdaniem jest prawdziwy problem? Powiesz mi w końcu? — spytała stanowczo domagając się odpowiedzi.
    — Nie — uciął po prostu podnosząc się z łóżka i sięgając po leżącą na podłodze bieliznę.
    — Jesteśmy razem, powinniśmy sobie mówić takie rzeczy — zauważyła również podnosząc się do siadu, po chwili unosząc kołdrę do piersi, jak gdyby eksponowanie ich przed mężczyzną z którym dopiero co się kochała było czymś krępującym. — Stój — nakazała widząc, że mężczyzna wstaje. — Gdzie ty… Retrys, mówię do ciebie — rzuciła za nim najpewniej nie spodziewając się zostać kompletnie zignorowaną,
    W drodze na balkon Calaney przystanął jedynie po to, by podnieść z ziemi spodnie. Nie miał ochoty wracać do tej rozmowy, ani tym bardziej zadręczać ją swoim problemem, nie chciał jej martwić. Zdecydowanie bardziej wolał sytuację, w której złości się na niego, niż zamartwia bezpieczeństwem ich obojga.
    Opuszczając pomieszczenie wydawało mu się, że usłyszał przekleństwo jakie puściła za nim panna Hobart.
    Chcąc nieco ochłonąć wciągnął na siebie spodnie po czym z kieszeni wyjął wymiętą paczkę papierosów. Nie zdążył jednak dobrze otworzyć drzwi balkonowych, gdy z sypialni wypadła Michelle. Trudno słowem opisać złość, którą barman dostrzegł w jej twarzy. Blondynka podeszła do niego łapiąc filigranową rączką ramię mężczyzny, drugą z kolei opierając na jego plecach.
    — A idź w cholerę — warknęła popychając go w stronę wyjścia, lecz nie zdołała przepchnąć go ani o milimetr, kolejne próby nie przyniosły oczekiwanego efektu, najwyraźniej jedynie jeszcze bardziej złoszcząc nauczycielkę. — No już, spieprzaj! Dlaczego nie chcesz mi nic powiedzieć? — spytała chyba nawet nie oczekując odpowiedzi, skoro jej ciało po raz kolejny napięło się próbując wyrzucić go z mieszkania. — Wypchaj się tym!
    — Ubrania — wtrącił spokojnie, choć wewnątrz znów wszystko się w nim wzburzyło.
    Blondynka stanęła jak wryta puszczając partnera. Uniosła głowę piorunując go spojrzeniem. Ogniki w oczach kobiety przeszyły go na wylot, choć nie dał tego po sobie poznać, wciąż w spokoju wpatrywał się w nie. Po chwili Michelke obróciła się na pięcie dodatkowo urażona faktem, że to ona miała przynieść śmierdzące skarpetki i brudną, powycieraną koszulkę Ursusa. Po ledwie chwili Blaidd wróciła, obchodząc barmana, który właśnie wyciągnął rękę, by zabrać swoje rzeczy. Te zamiast jednak spocząć na jego dłoni, zostały bezprecedensowo ciśnięte za okno.
    — Idź po nie zanim Fifi na nie nasra — stwierdziła jakby nieco spokojniej, w jej głosie wciąż jednak wybrzmiewał zawód i dezaprobata wrzucona do beczki wściekłości.
    — Michelle — odparł wzdychając zawiedziony postępowaniem kobiety. Jak dziecko.
    — Powiedziałam: wypierdalaj — wycedziła przez zęby.
    Retrys nie należał do grona mężczyzn trafnie odczytujący sygnały wysyłane przez kobiety. Ten jednak był na tyle klarowny, by zrozumiał, że każda próba podjęcia rozmowy jest bezcelowa, znacznie lepiej było posłuchać i dać jej ochłonąć. Rozumiał, że może być zła, ale niewiarygodnie irytował go fakt, że ta nie mogła mu po prostu zaufać i poczekać. Wybuchy emocji i tak nic nie zmienią, a mogą jedynie jeszcze pogorszyć i tak napiętą sytuację między nimi.
    Drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem, pozostawiając go ze złudzeniem zasłyszanego jeszcze z wnętrza mieszkania przekleństwem. Przez moment stał biorąc głęboki wdech. Już po pierwszym razie uświadomił sobie, jak strasznie nie znosił być wyrzucanym z mieszkania. Tym razem zdawało mu się to nieco dotkliwsze.
    Po chwili klatka schodowa doprowadziła do niego dźwięk kolejnych drzwi, tym razem znacznie spokojniej otwieranych i zamykanych na klucz, po których dobiegły go niewyraźne, jednak z dokuczliwe uderzającym go tonem dezaprobaty, jak mniemał skierowane między innymi w jego stronę. Dopiero schodząc niżej nabrał pewności, że jego przypuszczenia były jak najbardziej trafne.
    Retrys spostrzegł starsza sąsiadkę Michelle, która na jego widok ze strachem w oczach podniosła niewielkiego szczuro-pieska przyciskając do piersi. Zrobiła to z zaskakującą jurnością, o którą mężczyzna nie podejrzewałby kobiety w tym wieku, zwłaszcza że następne kroki które ta poczyniła chcąc wyjść z bloku wskazywałyby bardziej na jej "niepełnosprawność". Calaney szedł za nią krok za krokiem, stanowczo za wolno. Nie lubił takiego tempa, zwłaszcza, gdy wolał się szybko ubrać niż paradować z nagim torsem. Jego głowę wypełniała masa myśli, w których najczęściej był kochankiem uciekającym przed mężem, w czym na pierwszy rzut oka nie oponował jego stan, w końcu był pół nagi, a podrapane przez nauczycielkę plecy aż krzyczały opowiadając chwile namiętności. W tym wszystkim wcale nie pomagały słowa staruszki, która ta wypowiadała do swojego pieska:
    — Nie bój się Fifi — szeptała z czułością głaszcząc i całując kudłaty łebek. — Tak bandyta nic ci nie zrobi — kontynuowała co jakiś czas zerkając na barmana, jak chcąc dać mu znać, że mówi właśnie o nim.
    Dalszej części jej wypowiedzi wolałby nie słyszeć, choć nie było to łatwe zadanie, zwłaszcza, że głos kobiety z każdą chwilą stawał się coraz donośniejszy. Widocznie ta chciał obwieścić wszem i wobec wszystkim sąsiadom jakie bezeceństwa odbywały się w mieszkaniu lokatorki z góry. Tym mniej przyjemny był dla gangstera moment, w którym ta sama kobietą zaczęła wyrażać swoją "opinię" bezpośrednio zahaczając o personalia Blaidd. Mężczyzna skrzywił się starając jak najmocniej wsłuchać się nie w stary kobiety głos, a odgłosy uderzeń butów o schody — oczywiście nie własnych, w końcu te leżały na trawniku narażone na atak nieczystościami zwierząt — uznał, że nie ma sensu wchodzić w polemikę ze staruszką, w końcu sam jego wygląd skazywał go na przegraną w tej potyczce. Mimo wszystko nie było to łatwe. Najprawdopodobniej tylko cud, i sms, uratował irytującą sąsiadkę od uduszenia.
    Słysząc dźwięk telefonu, Calaney wyjął go powoli z kieszeni, wspierany kolejnym komentarzem tak oklepanej treści:
    — I jeszcze te telefony. Kiedyś tego nie było i ludzie dawali sobie świetnie radę, nie to co teraz. Ludzie się degradują, jakby pozabierać im te technologie to by pogłupieli.
    I to zostało zignorowane przez Retrysa, był przekonany, że gdyby jej zabrali gołębie pocztowe też by zgłupiała.
    Ciche kliknięcie odblokowanego ekranu sprowadziło na niego pewną refleksję, wręcz ulgę, że zdążył założyć spodnie, zanim panna Hobart postanowiła dobitnie przetłumaczyć mu, że na dzień dzisiejszy ma jej się nie pokazywać na oczy. Wolałby uniknąć sytuacji, w której jeansy z telefonem w kieszeni spadłyby z piętra. Co prawda miał dość sporo odłożonych pieniędzy, nie lubił ich jednak wydawać, tym bardziej, że był przekonany, że inny telefon byłby dla niego udręką, w końcu obecnie nie produkowano już używanego przez niego modelu.
    Wchodząc w wiadomości od razu rzuciła mu się w oczy ta najświeższa, wysłana z nieznanego numeru. "Jeszcze ci staje?" — odczytawszy to zdanie Calaney skrzywił się z całą żarliwością potępiając tego typu uwagi. Być może wyglądał na starszego, ale nie był. Nie musiał nawet zgadywać od kogo dostał tego smsa. Po chwili, gdy niesmak zaczął wyparowywać, Retrysa uderzył niepokój. Nie powinien był tu przychodzić, w ogóle wracać z Michelle, a już tym bardziej uprawiać z nią seks. Czuł się tym gorzej zdając sobie sprawę, że zwalanie winy na leki było bez sensu, powinien był pomyśleć, po prostu. Skorzystał z zaproszenia, bo tego chciał, a teraz James nie tylko wiedział, że mieszka Blaidd, ale i że coś ich łączy. Nie miał już innego wyjścia.
    Po pół godzinie był już u siebie. Udało mu się dotrzeć tam bez większych trudności uprzednio zbierając swoje rzeczy spod bloku nauczycielki-gangsterki. Zdołał jedynie wziąć prysznic i zmienić opatrunek, gdy usłyszał otwierające się drzwi. Był sam, nikt nie miał przychodzić, a już ma pewno nikt inny nie miał klucza.
    Barman przetoczył spojrzeniem po całym mieszkaniu w poszukiwaniu czego co nadawałoby się na prowizoryczną broń. Przez myśl przeszło mu nawet, że powinien zakupić jeszcze kilka pistoletów i poukrywać je w każdym pomieszczeniu. Złapawszy w końcu do ręki brzytwę, z którą miał zamiar kiedyś nauczyć się posługiwać, powoli otworzył drzwi łazienki, równie powoli wychodząc na korytarz.
    — Stephen aka Retrys aka Ursus Calaney — usłyszał zza skrzydła drzwi znajomy, a znienawidzony głos.
    James wynurzył się zza nich zerkając na czterdziestopięciolatka z bezpiecznej odległości mając przy tym niezwykle nieprzyjemny uśmiech przyklejony do twarzy, jak za jego pomocą mówił "wygrałem".
    Calaney westchnął jedynie składając brzytwę. Sposób w jaki ujawnił się intruz zapiekł go nieco wydając się oklepany, wręcz wyciągnięty z taniego filmu, nie wątpił jednak, że z drugiej strony musiało być to dość przyjemne.
    — Do rzeczy — zażądał zamykając drzwi łazienki, w ciąż jednak dzierżąc w dłoni brzytwę, tak na wszelki wypadek.
    — Aleś ty bezpośredni, myślałem, że najpierw sobie powspominamy stare... dobre czasy — odparł tamten przechodząc do pokoju i rozsiadając się na krześle. — Dasz wiarę, że znalazłem w tym mieście "knajpę morderców"? Powinieneś w końcu spróbować, nadawałbyś się, nigdy nie widziałem...
    — Do rzeczy, nie mam czasu — powtórzył, kolejny raz wzdychając, tym razem na przytoczone przez Jamesa wspomnienia. — Czego chcesz?
    — Spłaty długu — odparł w końcu zabijając usta.
    James Brink był osobą potrafiącą zjednywać sobie ludzi, ale i miał niezwykły dar, do tworzenia sobie wrogów, choć być może ta cecha pasowała bardziej do Calaneya. Nemezis barmana z natury była wręcz czarująca, chociaż i to mogła być tylko maska. W tamtej chwili jednak, po czarach nie było śladu. W powietrzu unosiła się jedynie dziwna aura, wrogość, która lata temu wyczuwana sprawiała, że po plecach Retrysa przebiegał dreszcz, tym razem nie było inaczej. Rozważni ludzi potrafią wyczuć niebezpiecznych ludzi, a "niebezpieczny" było najlepszym słowem opisującym Brinka, robiło to o tyle większe wrażenie, o ile miało się nieprzyjemność przekonania o tym na własnej skórze. Ursus jednak nie miał zamiaru tego sprawdzać, miał zbyt wiele do stracenia.
    — Do tej pory nie zabiłem cię tylko z dwóch powodów: wiedziałem, że kiedyś mi się przydasz i... lubię cię Stephen, wiesz o tym, ranisz mnie świadomość, że tego nie odwzajemniasz — podjął, wiedząc, że przeciągając całą rozmowę sprawia Ursusowi ogromny dyskomfort. Wiedział jak brzmi, jak wielki boss mafijny lub zwykły psychopata, którym po części był naprawdę, w końcu zwykli ludzie nie są pozbawieni skrupułów i nie zabijają innych bez szwanku dla psychiki.
    — Powiesz w końcu o co chodzi? — spytałam coraz bardziej zniecierpliwiony barman.
    James westchnął teatralnie. W środowisku był znany z zamiłowania do gadulstwa i stopniowego budowania napięcia, których to Retrys nie znosił. Przed laty jednak nie przeszkadzało im to w znajomości. Nie byli przyjaciółki, żaden z nich tak by tego nie nazwał, nawet jeśli wszyscy dookoła już tak. Sprawy jednak były po prostu skomplikowane. Oboje pracowali dla innych gangów, mieli innych szefów, którzy niestety ostatecznie wzajemnie zaleźli sobie za skórę. Szef Brinka jednak postanowił załatwić całą sytuację „prywatnie”, co chyba wszyscy rozumieli kompletnie inaczej. Nikt nie spodziewał się takiego obrotu spraw, ale wszyscy byli nieostrożni i wszyscy zasłużyli na to co się stało, każdy zapłacił jakąś cenę, teraz przyszła kolej na Retrysa.
(Słów: 2218)
Michelle?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz