Od zawsze w życiu Johnniego było kilka stałych punktów. Takich, do których zawsze łatwo mu było się odnieść, gdy świat kręcił się za szybko, gdy suwak kolejnej walizki pękał pod naporem niezdarnie wciśniętych tam ubrań, gdy wieża obowiązków i omijanych jak ognia zadań łamała mu kark, gdy wszyscy wydawali się tak daleko, chociaż byli tak blisko. Lista zawsze była czymś świętym, niezwykle ważnym. Nic nie pojawiało się na niej ot, tak, i praktycznie nigdy nic z niej nie znikało. Przynajmniej nie bez powodu.
Od szesnastego roku było to mrowienie pod skórą, monotonny syk maszyny do tatuażu. Coś systematycznego, znanego, stałego. Może i osoby, które go tatuowały się zmieniały, każdy salon inny, obcy, ale akt był zawsze ten sam i może to właśnie działało na zszargane nerwy Johnniego jakoś tak kojąco. Bo zawsze wiedział, czego oczekiwać.
Potem pojawiła się Cleopatra, ciche tupanie miękkich łap na posadzce, wielkie oczy obserwujące go nawet w środku nocy, mruczenie wibrujące całym ciałem drobnej kocicy.
Jak tylko dołączył do Bestii, Valencía szybko wskoczyła się na listę. Bo od samego początku była przy nim, szepcząc komentarze o wszystkich członkach gangu, plotki i żarty rzucane między kolejnymi rozkazami z góry, po hiszpańsku, żeby nikt oprócz ich nie zrozumiał. Valencía działała na podobnych falach jak Johnny, wciąż działa, z mieszaniną podobnych wspomnień i przyzwyczajeń, z ciężkim akcentem i równie ciężką ręką na broni. Fakt, Johnny od zawsze szybko wiązał się z ludźmi i traktował ich jak rodzinę, więc nie dziwota, że Valencía prędko wskoczyła wysoko na piramidę potrzeb Baby. Tym bardziej że od zawsze byli tak do siebie podobni. Jak dwie krople wody.
Więc lista stałych punktów w życiu Johnniego była taka: tatuaże, Cleopatra, Valencía.
I teraz pojawił się kolejny.
Vanya.
Właśnie, nie Sucker, nie zarys, szkielet osoby chowający się za pseudonimem. Vanya (dokładnie Vanya Izaak Lazarev i przez chwilę Baby miał ochotę skomentować, jakie to zabawne, że oboje mają drugie imiona, w końcu to nie bardzo amerykańskie, prawda? Ale przecież Johnny nie jest takim stuprocentowym Amerykaninem i sądząc po nazwisku Vanyi, on sam też nim nie jest. Chyba. Baby nigdy nie był dobry z geografii), i nagle obraz tej postaci stał się w głowie Johnniego jakiś taki… pełniejszy. Bo w końcu nie każdemu mówi się swoje pełne imię tak o, bez powodu, prawda? Szczególnie, jak jest się członkiem jednego z największych gangów w stanie. I chociaż sam Baby nie przemyślał tego swojego odkrycia tożsamości, pojawiło się nagle (jak większość rzeczy, które miały związek z Johnnym), wydawało mu się, że to wszystko, w jakimś dziwnym sensie, wyszło na dobrze. Bo Vanya nie wydawał się taki otwarty i chętny na dzielenie się anegdotami z dzieciństwa, więc fakt, że zaufał Baby na tyle, by podać mu swoje prawdziwe dane… to było coś, prawda? Coś ważnego. Kamień milowy (A może po prostu mu było głupio, że Johnny został postrzelony i gadał jak nakręcony i Vanya czuł się winny, chciał wyrównać rachunki? Bo w końcu Baby wypluł praktycznie wszystkie informacje na swój temat, łącznie z adresem. Ale te myśli Johnny spycha na bok).
Johnny bez większego speszenia mógłby otwarcie przyznać, że wiele razy korciło go, by wygrzebać informacje o wspólnikach z gangu. Dowiedzieć się o ich życiu, co ich sprowadziło na drogę przestępczości. Czy mają rodzeństwo, o które musieli zadbać, czy wyrośli w jednej z tych wielopokoleniowych, dotkniętych biedą rodzin, może wiedli szczęśliwe życie, które po prostu im się znudziło? Ale niektóre granice pozostawały właśnie tym – granicami. Takimi stalowymi, z ciężkiego metalu, pod prądem. Takimi, których po prostu się nie przekracza. Dla zasady, dla czystego sumienia, dla krótszej spowiedzi przed kolejnymi świętami, dla zachowania jakiegoś tam kodu moralnego. Więc Johnny, z zasady, niektórych barier nie przekraczał. Ba, nie zbliżał się do nich, by nie być kuszonym wizją tych ukrytych informacji, tajemnic odkrytych tylko przed jego oczami. Bo ludziom należał się szacunek. Może nie wszystkim, ale należał się dużej większości. Vanyi włącznie. Jemu nawet bardziej niż innym.
Może dlatego też ta cała sytuacja, głos Vanyi przerywający potok jego słów, mówiący otwarcie witaj, to ja, nie jestem jedną z zamazanych twarzy czy zmodyfikowanym głosem w wiadomościach, to ja, Vanya, otwieram drzwi, łamię ten mur, podaję ci rękę, to wszystko wydawało się jeszcze bardziej kolosalnym wydarzeniem, niż powinno. A może wcale nie, może faktycznie to było właśnie kamieniem milowym, czymś, co zbliży ich do siebie jeszcze bardziej, przeniesie ich przyjaźń na następny poziom?
Vanya wychodzi z mieszkania około dwunastej i gdy tylko drzwi zatrzaskują się za jego postacią, a Johnny upewnia się, że blondyn wszedł do windy (która się zamknęła i zaczęła zjeżdżać w dół. Przynajmniej według migającej nad nią lampki), Baby otwiera jedną z kuchennych szafek i wciska pod język dwie tabletki ibuprofenu. Może udało mu się w większości zgrywać silnego przed Vanyą, zgrzytać zębami i zaciskać pięści, ale teraz, gdy nie może skupić się na rozmowie czy rozlewaniu wina, ból wraca ze spotęgowaną siłą. Cleopatra siedzi na blacie, wbija w niego krytyczny wzrok.
– Jak ty dostawałaś szczepionki, to wierciłaś się jak opętana – rzuca w jej stronę oskarżycielskim tonem. Po angielsku, tak w razie czego, bo w końcu kupił ją z amerykańskiej hodowli, a nie meksykańskiej. Kocica ziewa, mrużąc swoje wielkie oczy. Dopiero teraz Johnny orientuje się, jak bardzo ciążą mu mięśnie, jakby właśnie skończył maraton albo mocny trening na siłowni. Jak bardzo jego głowa pulsuje i ciąży mu na karku, niby wypełniona melasą czy ołowiem. Nie potrafi powstrzymać ziewnięcia. Dobra, co jak co, ale odpoczynek mu się należy.
Budzi się późno. Nie, późno to za mało powiedziane. Jest po jedenastej i silne słońce bije go po oczach, gdy dźwięk powiadomień wyrywa go ze snu. Podnosi się z jękiem z łóżka i dopiero gdy staje, przypomina mu się ta cholerna noga. Skurcz łapie go nagle i choć nie jest jakiś niebotycznie silny, zaskakuje Johnniego na tyle, że ten traci równowagę i ląduje twarzą w podłodze. Na szczęście wpadł na ten głupi pomysł wylicytowania tego puchatego dywaniku, przynajmniej nie złamał nosa. Cleopatra przydreptuje jak na zawołanie i siada na skraju schodów, obserwując, jak Baby próbuje się podnieść. W sumie trochę mu się nie chce i dywan jest miękki, może by chwilę podrzemał?, ale telefon odzywa się po raz kolejny. Johnny z ciężkim westchnieniem podciąga się na łokciach i odbiera połączenie, nie sprawdzając nawet, kto dzwoni. Klika guzik głośnika i wciska głowę mocniej w futerko dywanu. Coś za jego oczami pulsuje jak diabli, a noga wciąż świerzbi i Johnny ma ogromną ochotę zerwać opatrunek i zacząć się drapać, ale dobrze wie, że będzie tego żałował.
– Już myślałam, że cię te psy sprzedały na organy albo coś, że nie odbierasz – odzywa się z drugiej strony hiszpański głos. Podenerwowany.
– Albo coś – odburkuje w odpowiedzi Baby, czując, jak Cleopatra uderza go swoim łysym łebkiem w czoło.
– Czyli wczorajsza akcja poszła dobrze, tak? – odchrząkuje Valencía i gdyby Johnny nie znał jej najmniejszych tików na pamięć, nie domyśliłby się, że udaje brak zainteresowania w głosie. Bo gdzieś z tyłu skrzy się iskierka czegoś, jakiejś mocniejszej emocji. Zazdrości, zdenerwowania? – Domyślam się, że uchlałeś się na zabój. Skoro nie raczyłeś się podzielić jej wynikiem.
Baby przeklina pod nosem. Faktycznie, obiecał Valencíi, że złoży jej zeznania z całej akcji. Trochę dlatego, że została z jakiegoś powodu jego przełożoną, jeśli chodzi tego całego Fosha, trochę dlatego, że Valencía ostatnio siedzi cały czas nad papierami w klubie, jakby Bestie chciały, żeby zapisała czy zaczytała się na śmierć. Ktoś musiał zrobić jej to na złość, w końcu to chyba oczywiste, że Valencía nie nadaje się do siedzenia godzinami nad biurkiem. Komuś musiała podpaść, decyduje w myślach Johnny. Może temu całemu Austinowi? Jego nerwy zawsze łatwo dało się naderwać. I często mu się należało, ale to inna sprawa.
– Tak, mhm – Baby kłamie jak z nut i dobrze wie, że jak nie teraz, to niedługo Valencía domyśli się, że nie powiedział jej prawdy. Ale zdaje sobie sprawę z tego, że gdyby powiedział jej, że dał się postrzelić, urwałaby mu łeb. Nawet przez telefon. Cleopatra miauczy głośno, próbując zwrócić na siebie uwagę. Pewnie jest głodna, i ta myśl ostatecznie werbuje Johnniego do podniesienia się z dywanu – Poszło jak po maśle. Dawno nie było tak nudnej i prostej akcji, miałem co świętować.
– Tak czy siak będziecie musieli się z Suckerem wygadać ze wszystkiego w bazie – Sucker, nie, nie Sucker, bo Vanya, Baby ma ochotę powiedzieć, ale gryzie się w język, zanim cokolwiek wyskakuje z jego ust. Głos Valencíi jest przez chwilę stłumiony szumem kawiarki i wsypywanej do miski kociej karmy, więc kobieta zatrzymuje swój wykład. Johnny widzi jej krzywy, poirytowany grymas, gdy przymyka oczy. – Bo nadal nikt nic nie wie. A chyba powinni pierwsi wiedzieć.
– Przecież nie minęły miesiące, wyluzuj – wzdycha Johnny, zalewa kawę mlekiem, wsypuje cukier.
– Powiedz górze, żeby wyluzowała – odszczekuje Valencía kwaśno i przez chwilę żadne z nich nic nie mówi. Baby wciąż próbuje się rozbudzić, ułożyć słowa w głowie tak, by mogły stworzyć spoiste zdanie. Takie, które ma sens. Ostatecznie nie udaje mu się nic powiedzieć, bo z drugiej strony połączenia odzywa się ciężkie westchnięcie i szelest papierów – Dobra, nieważne. Żebyście tylko się dzisiaj pojawili w klubie.
– Mhm – odpowiada Johnny cicho. Bierze duży łyk kawy – A ty się prześpij, co?
– Odwal się – odburkuje Valencía, tym razem po angielsku, ale Baby słyszy w jej głosie zalążek uśmiechu, więc decyduje, że jest… dobrze. Mniej więcej dobrze.
Valencía się wyłącza i Johnny chce wgramolić się na blat, jak z reguły robi, gdy poranne słońce bije mieszkanie swoimi gorącymi promieniami i nawet klimatyzacja nie pomaga. Kalifornia, zawsze gorąca. Nie mógł pojechać do Nowego Jorku? Albo Chicago? Z drugiej strony nigdy nie lubił śniegu, więc może dobrze. Próbuje odbić się od posadzki i pobliskiej szafki, ale jak tylko wyrzuca nogę w powietrze, rana odzywa się echem i ma wrażenie, że ktoś włożył gorące węgiełki między warstwy bandażu. Syczy pod nosem. No trudno, najwyżej przegryzie śniadanie kolejnym ibuprofenem. Dopija kawę i wrzuca kubek do zlewu, gdzie ten obija się z cichym brzękiem o dwa kieliszki. O właśnie, może jeszcze zostało trochę tego wina? Nie, przecież dopili je z Vanyą, przynajmniej na to nalegał Johnny. Vanya, właśnie, Vanya!
Sam nie wie, jak to się dzieje, ale mija kilka sekund i Baby siedzi na pufie przy ścianie-oknie, z telefonem w dłoni i Cleopatrą na kolanach. Telefonem, który właśnie dzwoni do Vanyi (teoretycznie w kontaktach dalej jest zapisany jako Sucker, więc Johnny zapisuje sobie mentalną notatkę, żeby zmienić nazwę kontaktu, jak tylko znów sobie o tym przypomni). Cleopatra wyrywa się spod jego dłoni i wskakuje na antresolę, jakby chciała oddalić się od Baby jak najbardziej może. Świetnie, jeszcze tego brakowało, żeby kotka strzelała nagle fochy. Co z tego, że jeszcze rano się do niego przymilała. Pewnie tylko po żarcie, niewdzięczna. Dźwięk odebranego połączenia wyrywa Johnniego ze spirali coraz bardziej odbiegających i bezsensownych myśli.
– Halo?
Będę u ciebie za pół godziny, Johnny ma wrażenie, że Vanya powtarza zdanie kilka razy, chociaż dobrze usłyszał piknięcie oznaczające zakończenie rozmowy. Mimo to głos Suckera odbija się w jego czaszce, trochę jak melodia, która nie może wypaść z ucha, jakby ktoś wypełnił jego głowę pianą, która z każdą sekundą jeszcze bardziej zapycha mu przestrzeń za oczami i przy karku. Cholera, miał wziąć ten ibuprofen, zapomniał.
Próbuje wziąć prysznic i średnio mu się to udaje, bo stanie na jednej nodze z jego krzywym błędnikiem nigdy nie szło mu dobrze. Tym bardziej w śliskiej wannie, gdy musi też skupić się na wystawianiu nogi z bandażem na tyle daleko od wody, by materiał się nie zmoczył. Ostatecznie nie łamie sobie karku i czuje się odrobinę bardziej odświeżony, więc uznaje prysznic za zakończone sukcesem. Wciska na siebie krótsze spodnie, żeby nie martwić się tym całym podwijaniem nogawek i czego innego. Może na samo wyjście do klubu wciśnie długie dżinsy, żeby nie było od razu widać, że coś mu jest. Z drugiej strony i tak wszyscy prędzej czy później się dowiedzą, może lepiej od razu wziąć sprawy w swoje ręce, pokierować sytuacją? Plotki w Kalifornii szybko się dwoją i troją, mnożą i dochodzą do kolejnych osób, tym bardziej w tak blisko związanej i małej grupie, jaką są Bestie (pewnie każdy gang w sumie, bo jeżeli ktoś coś ukrywa, to z reguły od razu uznawany jest za zagrożenie).
Cleopatra leży na pufie, na której wcześniej siedział Johnny, mrużąc swoje wielkie oczy. Oczywiście, przyszła jak tylko on sobie poszedł, typowe. On sam znów znajduje siebie w kuchni, sam w sumie nie jest pewien, kiedy zszedł na parter. Wciska pod język ibuprofen (po chwili zastanowienia dodaje drugą tabletkę) a na uszy słuchawki, bo ma wrażenie, że dzisiaj jest jeden z tych dni, w których mózg nie pozwoli mu się skupić na praktycznie niczym. Sam nie wie, czy to wina tego tępego swędzenia w nodze, czy zakwasów w szyi i ramionach (dlaczego? Przecież nie biegał wczoraj ani nic. Może spinał mięśnie z bólu, stresu, sam o tym nie wiedząc? Albo po prostu jakoś źle spał?), może to wina tego jego cholernego ADHD, sam nie wie. Połyka tabletki kranówką, widzi nieumyte naczynia. Dobra, zdąży to zrobić, zanim Vanya przyjdzie.
Vanya.
Nie Sucker, Vanya.
Johnny trochę nie wie, co o tym wszystkim myśleć, tym bardziej że jego mózg działa dzisiaj na opak, jakby za wszelką cenę nie chciał złożyć normalnego toku myślowego. Albo jakiegokolwiek szczerze mówiąc, bo ma wrażenie, że jego głowa jest równocześnie pełna i pusta. Ale Vanya zaraz tu będzie, w dodatku sam zaoferował, że przyjedzie. Sam! Czy to przez to, że Baby jest na tyle nieogarnięty, że sam nie potrafi zmienić opatrunku, czy Sucker faktycznie przejmuje się jego stanem? Nie no, musi, przecież równie dobrze mógłby go zostawić na pastwę losu, prawda? W dodatku podał swoje prawdziwe imię Johnniemu. Ufa mu. To znaczy, że mu ufa… tak?
Musiał powiedzieć ostatnie zdanie na głos, bo Cleopatra, w którą przez ten cały czas wbijał wzrok Baby (skończył zmywać naczynia. Kiedy?), wydaje z siebie cichy pomruk-świergot i podnosi się z pufy. Wskakuje na blat jednym zgrabnym ruchem i zanim Johnniemu udaje się podrapać kocicę za uszami, muzykę w słuchawkach zagłusza dzwonek do drzwi.
Vanya.
Vanya Izaak Lazarev.
Wygląda wyjściowo i elegancko (jak zawsze), w wyprasowanej koszuli, z błyskiem biżuterii na szyi i Johnny czuje się trochę nagi, biedny w swoich szortach i przydużej, obdartej bluzie. Ale gdy opiera się na lewej nodze i czuje ostre ukłucie bólu w łydce, decyduje, że są ważniejsze sprawy, niż to, jakie ubrania nosi po domu. Musiał się wyraźnie skrzywić, bo nagle Vanya wygląda na trochę bardziej zatroskanego niż zwykle i przeciska się obok Baby w głąb mieszkania.
– Nie umiem zmieniać opatrunków, zwykle nic nie robię, jak się zranię – wyrywa się Johnniemu, zanim potrafi przemyśleć, co tak naprawdę mówi. Ale coś powiedziało mu, że musi się wytłumaczyć, choć sam w sumie nie wie, z czego. Z tego, że nigdy nie nauczył się opatrywać ran, że robi mu się słabo na widok obrażeń na swoim ciele, bo jego głowa wpada w spiralę głupich myśli. Sucker obraca się na pięcie z takim impetem, że Baby jest przez chwilę stuprocentowo pewien, że trafił do jednej z hiszpańskojęzycznych telenoweli i zaraz dostanie policzka w twarz. Vanya przez chwilę wygląda na prawdziwie przerażonego i dopiero wtedy dochodzi do Johnniego, jak to wszystko zabrzmiało. Jakby miał tężca w zestawie z wszystkimi zakażeniami naraz, non stop – Nie no z reguły zacinam się papierem albo coś. To polewam wodą i tyle. Ostatnio tak duże, to, no… obrażenie, to miałem z osiem lat temu. To wtedy mnie opatrywali. Porządnie.
Pstryka się w bok głowy lekko, próbując zilustrować wypowiedź. Vanya krzywi się lekko, kręci głową, jakby nie był pewien, czy ma się śmiać, czy płakać. W sumie Johnny też by nie wiedział, co zrobić w takiej sytuacji. Blondyn wbija wzrok w łydkę Baby i poluzowany bandaż.
– Jak twoja noga?
– Dobrze…? – brzmi bardziej jak pytanie, niż oświadczenie, szczególnie że na ostatniej sylabie głos Johnniego podskakuje o jakieś trzy oktawy. Wzrusza ramionami – Swędzi.
Vanya rzuca mu spojrzenie, jakby obawiał się zadawać kolejne pytanie na głos. Baby robi wielkie oczy, podnosząc do góry ręce w geście poddania.
– Nie, nie dotykałem, no co ty.
Sucker wzdycha dramatycznie, rusza w stronę łazienki.
– Dobrze, czas zmienić opatrunek.
Johnny truchta za nim, jak zagubiony szczeniak, jakby to było mieszkanie Vanyi, a nie jego. Jakoś mu lżej, jakby obecność blondyna rozwiała mgłę, która kłębiła się w jego głowie od rana. Z jakiegoś powodu czuje podekscytowanie świerzbiące go gdzieś pod skórą. Nie w łydce, tam świerzbi go rana od postrzelenia. W sumie byłoby co opowiadać, gdyby miał po tej całej akcji szramę.
– Serio myślisz, że mi zostanie blizna?
– Skąd to Baby? – słyszy gdzieś obok i podnosi wzrok z nogi. Vanya wygląda na zaciekawionego mimo tego, że Johnny może się założyć o sporą sumę, że zaczął rozmowę tylko po to, żeby odwrócić uwagę Baby od rany i samej czynności zmiany opatrunku. Wzrusza ramionami, próbując zrobić to jak najmniej inwazyjnie, żeby nie wpaść do wanny ani nie utrudnić Suckerowi pracy.
– Nie wiem. Chciałem, żeby było coś twardego. Wiesz, może coś po hiszpańsku, coś, co brzmiałoby groźnie albo coś – Vanya rzuca mu krzywe spojrzenie, taksuje wzrokiem od góry do dołu z rozbawieniem w oczach – Ej no, mogę być groźny.
– Mhm – Sucker mruczy i chociaż nie mówi nic więcej, Baby czuje emanującą od niego ironię. Może przez ten drobny uśmiech, który wpływa na jego usta.
– No nieważne. W każdym razie ktoś chyba rzucił Baby tak o, pobłażliwe, żeby mnie wkurzyć. No i chcąc nie chcąc, przyczepiło się. Bo jestem niski, chudy i no… – Johnny wzdycha, opiera głowę o zimne kafle ściany – To potem chciałem to naprawić i kazałem mówić na siebie Baby John. Wiesz, jak z West Side Story?
Vanya rzuca mu spojrzenie, którego Baby nie potrafi za cholerę zrozumieć. Ale przynajmniej gadanie nie pozwala mu skupiać się na tym, jak bardzo jego łydka pulsuje w bólu, jakby Sucker rozrywał ją na pół, a nie bandażował.
– Bo mam na imię John, co nie? No i trochę się wychowałem na tym filmie. Nie kwestionuj, to wina papy, on zawsze lubił, te, no… musicale. W każdym razie Baby John. Ale też głupio, bo teoretycznie bardziej pasowałby do mnie Bernardo albo ktokolwiek z Sharków, bo chociaż nie jestem z Portoryko, to nie jestem no…
Ma ochotę powiedzieć białym Amerykaninem, ale sam przecież bez problemu uchodzi za takiego. Ba, nigdy nikt pewnie nie wziąłby go za Meksykanina, gdyby nie jego akcent. W dodatku Vanya mógłby wziąć to do siebie jako obelgę albo coś, jeżeli faktycznie jest Amerykaninem i ma mocny związek ze swoją tożsamością narodową. Zamiast zakończenia zdania Baby po prostu wykonuje gest dłonią w powietrzu.
Vanya kiwa lekko głową, jakby akceptował wytłumaczenie. Johnny próbuje nie patrzeć na poszarpaną, zaczerwienioną skórę, więc zamiast tego wbija wzrok we włosy blondyna przed nim.
– Skąd to Sucker? – odzywa się po chwili, bo cisza dzwoni mu w uchu, poza tym jakoś dobrze idzie im ten cały small talk, jeżeli wciąż można tak nazwać ich rozmowę. Baby naprawdę ma wrażenie, że dzięki temu, że wyznali swoje prawdziwe imiona, przebili jakiś mur. Otworzyli drzwi, podali dłonie, przełamali barierę. I w sumie mu z tym dobrze. Bardzo dobrze. Na twarz Vanyi wpływa lekko grymas, ale nie taki poirytowany, tylko bardziej bolesny i Johnny czuje, jak jego żołądek się skręca – Nie, nie musisz mówić, nieważne–
– To wina poprzedniej pracy – mówi po chwili blondyn spokojnym, wykalkulowanym głosem. Takim chłodnym, że Baby wydaje się przez sekundę, że przez jego kark przechodzi dreszcz – Wiesz, Sucker, pijawka.
Vanya wygląda, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale Johnny kładzie rękę na jego ramieniu i to musiało przerwać tok jego myśli, bo nie mówi nic więcej. Nawet przestał zawijać bandaż. Baby musiał wygiąć się w dziwny sposób i czuje skurcz formujący się gdzieś pod lewą łopatką, ale mimo to zaciska dłoń na barku blondyna.
Bo w sumie nie jest pewien co powiedzieć, ma tysiąc zdań na języku i w tym samym czasie całkowicie pustą głowę. Ale Johnny był wychowany w rodzinie zbudowanej z czułości fizycznej, bo zamiast słów matka okazywała miłość uściskami, pocałunkami w czoło a ojciec po jej śmierci spał przytulony tak kurczowo do jej poduszki, że kłykcie mu bielały.
Więc stara się przekazać wszystko, co może tym dotykiem, przeprosiny, siłę, wsparcie, szacunek.
Vanya uśmiecha się lekko i ta cała scena byłaby taka filmowa, dramatyczna, gdyby nie burczenie w brzuchu Johnniego, które przerywa ciszę, przecina atmosferę jak tasak. Kuli się w sobie, odsuwa dłoń. Sucker mimo wszystko wydaje się być rozbawiony.
– A, sorki, zapomniałem zjeść śniadanie. Ewidentnie – krzywi się Baby i dopiero wtedy orientuje się, że Vanya tak naprawdę skończył już zmieniać opatrunek. Blondyn rzuca okiem na łydkę Johnniego po raz ostatni, niewątpliwie zadowolony ze swojej pracy. Podnosi się, otrzepuje spodnie, chociaż wyglądają na perfekcyjnie czyste – O, może byśmy poszli na brunch? Stamtąd od razu możemy iść do klubu. Bo musimy złożyć zeznania i w ogóle, co nie…
Vanya marszczy brwi, jakby się nad czymś zastanawiał.
– Muszę jechać do pracy. Interes u Robina – mówi powoli i Baby przytakuje, bo dobrze pamięta właściciela klubu. Podnosi się z ramy wanny z podskokiem i chociaż odbija się to na jego nowiutko zabandażowanej nodze, jakoś mniej czuje ból. Ibuprofen zaczął działać, a może faktycznie sama obecność Vanya miała jakieś swoje lecznicze właściwości?
Cleopatra wydaje z siebie ciche ćwierknięcie gdzieś w oddali, ewidentnie znudzona tym, że nikt nie zwraca na nią uwagi. No tak, jak ktoś chce się z nią zadawać to nie, ale jak tylko jest ignorowana, to nagle chce, żeby wszyscy się jej kłaniali. Johnny rzuca Vanyi przepraszające spojrzenie, gdy kocica włazi do łazienki i bezceremonialnie ociera się o nogawkę blondyna.
– O, mogę jechać z tobą. Dotrzymać towarzystwa. Jak chcesz oczywiście – wyrywa się Johnniemu, zanim udaje mu się zastanowić nad propozycją. Gryzie się w język, tak dosłownie, żeby dać sobie nauczkę. Fakt, nie zrobił jakiegoś świetnego pierwszego wrażenie na Robinie. Ale może to jest właśnie jego szansa na odkupienie, na pokazanie się w nowym, lepszym świetle?
No i spędzanie czasu z Vanyą nie byłoby takie złe, wskakuje mu do głowy kolejna myśl. Ale tą szufladkuje gdzieś dalej, wpycha w głąb głowy. Będzie się nią martwił potem.
3616 słów
Vanya?
(3616 słów)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz