Księżyc od dawna unosił się na ciemnym bezgwiezdnym niebie. Zdawać by się mogło, że znudzony beznamiętnością nocy nieprotestowa nawet gdy ogromna bura chmura spowiła firmament, tłumiąc jego blask, który sprawiał wrażenie przygasać z każdą chwilą.
Chociaż wokoło panowała głęboka ciemność, to w jednym oknie wciąż paliło się światło. Retrys po raz kolejny uchylił zmęczone powieki. Oczy już piekły go od agresywnie pomarańczowego światłą żarówki lampy nocnej. Zmrużone oczy leniwie przetoczył na leżący obok zegarek — 2:43 — spał równe sześć minut… znów. Zwykle nie miewał problemów z zaśnięciem po ciężkim dniu pracy, nie mógł jednak znieść światła drażniącego go od dobrych kilku godzin i natrętnego szelestu kartek obracanych przez Michelle z przyzwyczajenia sprawdzającej testy w sypialni.
Mężczyzna westchnął głęboko, jakby przez sen, odwracając się na drugi bok. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w kobietę, zastanawiając się, skąd brała tak potężne pokłady bezsenności, że przemagały zmęczenie lub energii, skoro po tak intensywnym dniu wciąż nie była w stanie zmrużyć oka. W pierwszym momencie miał ochotę uświadomić blondynkę o późnej godzinie i fakcie, że i jemu uniemożliwia zaśnięcie. Szybko jednak zapomniał o tym pochłonięty jej widokiem. Znacznie złagodniał sunąc sennie-marzycielskim spojrzeniem po jej smukłych ramionach przykrytych nieco ciemniejszymi w tym świetle włosami, talii delikatnie gubiącej się w nieco za dużej białej koszulce i co szczególnie przykuło jego uwagę, fragment czarnych figi z niskim stanem wyglądających spod materiału T-shirtu.
— Michelle — mruknął łagodnie, od razu dostrzegając delikatne wzdrygnięcie się kobiety na dźwięk jego głosu. — Połóż się — dodał z ledwie słyszalną prośbą.
— Zaraz, mam jeszcze jedną klasę do sprawdzenia — odparła natychmiast, wracając do pliku kartkowego, które według czujnego oka Calaney'a wcale nie wyglądało na „jedną klasę”.
Znów nastała cisza zakłócana jedynie szelestem przekładanych co chwila, nierówno przyciętych kartek, Barman znów utkwił wzrok w partnerce, uważnie obserwując jej ruchy, gdy z aprobatą delikatnie potakiwała głową, zapisując czerwonym tuszem maksymalną liczbę punktów, by następnie pokręcić nią i zaciąć usta w niezadowoleniu zapisując tak nielubiane przez większość nauczycieli „0”.
— Miśka — powtórzył podnosząc się na łokciu i przysuwając do nocnego marka. — W dzień się pracuje, a w nocy śpi, jutro sprawdzisz te wypociny — zawyrokował nieagresywnie wyciągając jej z dłoni długopis i odkładając na szafkę nocną wraz z kartkówkami. — Masz trochę odpocząć — objął ją silnym ramieniem tuż pod biustem, wciągając nieco głębiej na łóżko, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że leżąc bezczynnie, blondynka prędzej umrze z nudów, niż wypocznie.
— Wiesz przecież, że nie zasnę — odparła marszcząc brwi, gdy w końcu jej głowa wylądowała na poduszce.
— Marudzisz — skwitował podkładając jej rękę pod głowę, drugą sięgając do wyłącznika światła. Gdy tylko żarówka zgasła mężczyzna poczuł niewysłowioną ulgę związaną z nadciągającym snem. — Dobranoc — szepnął przytulając kobietę.
— Dobranoc — odparła nauczyciela bez krztyny nadziei, że uda jej się zasnąć.
…~~*~~…
Budzik zawył wściekle, wytrącając Ursusa z i tak już płytkiego snu. Otworzył szklane oczy, mając wrażenie, jak gdyby te popękały. Przetarł dłonią zmęczoną twarz, czując, jak Michelle leniwie zwleka się z łóżka pojękując cierpiętniczo, jak po zderzeniu z ciężarówką. Zdążył jedynie usłyszeć kilka niewyraźnych słów wypowiedzianych do Oriona, którego pazury bez przerwy uderzały o podłogę w naglącym przestępowaniu z nogi na nogę. Nie minęła chwila, gdy świadomość mężczyzny znów odpłynęła.
Po kilkunastu minutach obudził go nieprzyjemny chłód pustego łóżka i wiatr wpadający przez uchylone mimochodem okno. Kolejne wołające o pomstę do nieba westchnienie odbiło się głuchym echem po pomieszczeniu. W końcu jednak i jemu udało się wstać. Lekko chwiejnym krokiem przeszedł do łazienki, w ostatnim momencie niemal wpadając na futrynę. Łutem szczęścia zdążył podtrzymać się ręką, powoli wlewając się do środka. Dawno nie był tak zmęczony po spaniu, miał nawet wrażenie, jakby złośliwy budzik zadzwonił zaraz po tym jak ten zamknął oczy.
Na szczęście zimny prysznic szybko postawił go na nogi. W przeciwieństwie do niego Michelle od dawna zdawała się być całkiem żywa krzątając się po kuchni. Nawet Orion wydawał się nie słyszeć pojawienia się kolejnej osoby całkiem skupiony, by wyłudzić od swojej właścicieli kawałek szynki.
Retrys oparł się barkiem o futrynę, która jeszcze chwilę wcześniej niemal pozbawiła go życia. Po raz kolejny zaczął przyglądać się kobiecie, gdy z głośnika rozbrzmiała już tak dobrze znana mu piosenka „If you wanna be happy”. Mimowolnie uśmiechnął się, widząc, jak porwana muzyką zaczęła kręcić z lekka biodrami. Podobał mu się ten widok, chciał żeby była szczęśliwa, żeby zawsze miała dobre dni. Był w stanie wiele za to dać, nawet wysłuchiwać co rano piosenki, którą na karaoke poważnie nadszarpnęła jego dumę.
W końcu nauczycielka, litując się nad pupilem, postanowiła poczęstować go plastrem wędliny, a odwróciwszy się zwierza, dostrzegła kątem oka wpatrzonego w nią Calaney’a.
— Ale mnie wystraszyłeś — westchnęła przymykając na moment powieki. — Będę musiała kupić ci dzwoneczek, bo w końcu dostanę zawało — dodała wracając do przygotowywania drugiego śniadania do pracy. — Masz na drugą zmianę, prawda? — spytała po chwili, chcąc się upewnić, że jednak nie myli się, widząc go o tej porze na nogach.
— Yhm… — mruknął jedynie podchodząc do kobiety i całując ją w tył głowy, od razu wyczuwając przyjemny zapach szamponu. — Dzień dobry — dodał przyglądając się ładnym kolorowym kanapeczkom, w końcu decydując się na podkradnięcie jednej z nich.
Dawno nie miał okazji jeść czegoś wychodzącego spod kobiecej ręki i najzwyczajniej w świecie nie był w stanie się powstrzymać.
— Połóż się je… — urwała widząc podsuniętą jej pod nos kanapkę, którą po chwili wahania zdecydowała się ugryźć, tak czy siak była zmuszona, do przygotowania jeszcze jednej.
— Chwilowo nie będę mógł zostawać na noc — oznajmił spokojnie. — Alice zepsuł się samochód, nie wiem ile zajmie mi naprawa, poza tym muszę sprawdzić, czy moje zwierzątko — w osobie Valeriana. — wciąż żyje.
— Naprawa? — spytała zdziwiona zerkając na niego
Barman nigdy nie był szczególnie chętny do dzielenia się swoją przeszłością, a jedynym źródłem tych informacji było sprytnie wypytanie go o nie lub wyłapywanie tych wrzuconych mimochodem do wypowiedzi, w czym Michelle była prawdziwą mistrzynią. Umiejętnie oddzielała wszystko, co wiedziała o partnerze od niewiadomych i sprawnie uzupełniając tę wiedzę, o wszystko, co udaje jej się wyłapać z jego zwięzłych wypowiedzi.
W odpowiedzi czterdziestopięciolatek jedynie skinął głową. Nie widział wcześniej sensu w ujawnieniu kobiecie wielkiej tajemnicy dotyczącej jego wykształcenia, było to o tyle dlań niewygodne, że skończył ledwie szkołę zawodowym, był z wykształcenia zwykłym mechanikiem samochodowym, który na dodatek nigdy nie pracował w zawodzie, a jako spawacz. Blaidd z kolei skończyła studia, była inteligentną i bardzo mądrą kobietą, która w dodatku poznała go jako barmana-gangstera. Było to dla niego powodem lekkiego dyskomfortu, choć zdawał sobie sprawę, że widoczne na pierwszy rzut oka brak wykształcenia nie ujmowało mu w oczach kobiety. Wystarczało mu, że ujmowało we własnych. Uważał jednak, że jest już za stary, by chociażby spróbować wyrównać dzielącą ich przepaść edukacyjną.
— Znam się trochę na tym — uciął, pochłaniając resztę kanapki w dwóch dużych gryzach. — Zrobię ci zakupy, czego potrzebujesz? — spytał niemal od razu, uniemożliwiając Michelle pociągnięcie poprzedniego tematu.
Kobieta ściągnęła delikatnie brwi, nie spodziewając się takiej deklaracji. Z kolei sam Retrys nie widział w niej nic zaskakującego. Czuł się wręcz zobowiązany do pomocy i zrobienia czegokolwiek, by odwdzięczyć się partnerce. Nie byli ze sobą długo, a on zdążył już spędzić w niej kilka nocy, jedli i pili razem, a on nie wyłożył ani grosza ponad ich wspólne wyjścia na miasto, źle się z tym czuł, uważał, że powinien dać z siebie więcej, to w końcu pragmatyczne rzeczy były esencją dobrego wspólnego życia, a nie pusta rozrywka.
— Nie musisz —odparła naprędce wyszedłszy z szoku.
— Chcę — powiedział spokojnie w umiejętny sposób, jednak kładąc nacisk na to słowo. Jasnym było, że żadne jej słowa nie odwiodą go od tego postanowienia.
Twarz kobiety, choć niezmienna zdawała się nieco inna, jakby bezbłędnie odczytując zamiary mężczyzny i konsekwencje tych działań. Nawet gdyby wyraźnie dała mu do zrozumienia, że nie chce niczego, on podczas jej nieobecności rozejrzał się po kuchni, obmyślając czym zapełnić pustkę, której był głównym powodem, to jednak skutkowałoby zakupieniem masy produktów, którym najpewniej w ogóle nie potrzebowała, nie dała rady wykorzystać lub po prostu nie wiedziała co z nimi zrobić. Zdecydowanie prościej było ustąpić i podyktować listę niż później męczyć się z nadgorliwością Calaney’a.
Nauczycielka westchnęła cichutko, podając skróconą listę, zgarniając przy tym części składowe śniadania z powrotem do lodówki.
— I jakiś ser — dodała na koniec, unosząc w dłoni puste opakowanie.
W jednej chwili Retrys został zaatakowany niespodziewaną wręcz przerażającą potrzebą wypowiedzenia słów, które w jego mniemaniu nigdy nie powinny opuścić jego ust ze względu na żartobliwy, z lekka kąśliwy wydźwięki. Język był jednak szybszy, a potrzeba zbyt duża, by zdołał je w jakikolwiek sposób zatrzymać w sobie.
— Może jeszcze tampony? — spytał z delikatnym uśmiechem zamaskowanym przez nieco zbyt długi już zarost tonem tak niejednoznacznym, że reakcja Blaidd nie zdziwiłaby nikogo, prócz nieopatrznie żartującego Calaneya.
Kobieta jedynie odwróciła głowę tak, by móc uraczyć partnera krótkim pełnym politowania dla męskiej niedojrzałości spojrzeniem. Niebyli jeszcze razem, gdy przypadkiem wpadli na siebie w osiedlowym sklepiku, w którym podczas szybkiego spaceru z psem kobieta postanowiła zakupić niezbędne jej w tamtym czasie tampony i ziółka. Calaney nie zdawał sobie nawet sprawy z faktu, że tamta sytuacja mogła być dla niej krępująca. Była widziana przez niemal obcego mężczyznę w lekko wyciągniętym dresie, nieumalowana i odrostami na głowie podczas kupowania przedmiotu podpinanego pod tabu. Wówczas Retrys nawet nie zwrócił na to szczególnej uwagi, było mu obojętne co i dlaczego kupowała, cieszył się po prostu, że po tygodniu spędzonym poza stanem spotkał znajomą twarz. Teraz była to dla niego po prostu zabawna sytuacja.
Początkowo zniesmaczenie wywołane zdecydowanie nieprzyjemnym wspomnieniem przemieniło się w tajemniczy, nieco złowrogi błysk w oku blondynki całkowicie przeoczony przez barmana.
— A wiesz — podjęła przeciągle, unosząc palec wskazujący do podbródka. — kup — rzuciła jakby od niechcenia, burząc tym całe zadowolenie Ursusa z doskonale wplecionego akcentu komediowego.
W pierwszym momencie Calaney otworzył usta, chcąc uświadomić kobiecie, że był to jedynie niewinny żart, jednak męska duma lub wstyd przed przyznaniem się na głos do czegoś tak niepasującego do jego osoby jak poczucie humoru powstrzymały go. Zdecydowanie pożałował wypowiedzianych słów, nie mógł przecież stchórzyć. Czuł się zdecydowanie obco w tematach „kobiecych spraw”, ale przecież nie mogło być takie trudne. Codziennie tysiące kobiet kupują tampony i podpaski, dlaczego on nie miałby dać rady? Bo jest facetem?
— Idę się ubrać — oznajmiła Michelle, jakby nigdy nic przechodząc z powrotem do sypialni.
Następne półgodziny upłynęło gangsterowi na siedzeniu przy stole, przy kubku świeżo zrobionej kawy w oczekiwaniu aż panna Hobart doprowadzi się do stanu reprezentacyjnego, by ze spokojem ducha rzucić się w wir pracy, która według barmana była skrajnie niewdzięcznym i karygodnym zajęciem. Sam fakt, że Blaidd wybrała sobie taki zawód, napełniał go jeszcze większym podziwem, a jednocześnie delikatnie odstręczała.
Kobieta wypadła z łazienki, w pędzie łapiąc torebkę, równie szybko, ale i uważnie pakując do niej wszystkie potrzebne rzeczy. Widząc pośpiech blondynki Retrys ruszył w jej stronę mając nadzieję zdążyć się z nią pożegnać.
— Klucze, jedzenie, portfel… kartkówki pierwszych klas… trzeciej „b”… — wyliczała, przeglądając zawartość torebki, by ostatecznie złapać za kurtkę. — Tu masz zapasowy klucz, nie zapomnij zamknąć, gdy będziesz wychodził — dodała, przenosząc wzrok na uważnie słuchającego jej mężczyznę.
— Nie zapomnę — odparł potakując nieznacznie głową. — Do zobaczenia — powiedziała kładąc dłoń na talii Michelle, by ta pędzona czasem nie umknęła jego pocałunkowi, który w ostateczności zdawała się odwzajemnić, jakby nie widziała nad nią groźba spóźnienia.
— Hej — rzuciła krótko teleportując się z mieszkania.
Cisza, która nastała po zamknięciu drzwi odbiła się nieprzyjemnym echem w głowie mężczyzny. Nigdy nie lubił tak głębokiej ciszy, od której zawsze się odcinał, włączając muzykę, radia, telewizor lub po prostu odcinając się od myśli, które w takich momentach przystępowały do szturmu. Bardzo lubił w Blaidd jej energiczność, fakt, że gdy byli razem miał wrażenie, że wszędzie jej pełno, że całkowicie pochłaniała jego myśli.
Ciszę przerwało dopiero stukanie pazurów Oriona, który jakby dopiero orientując się, że jego pani wyszła, podszedł do drzwi, zerkając na nie, by po chwili przenieść mądre ślepia na mężczyznę.
— No to zostaliśmy samo — skomentował tenże, spoglądając na psa z góry. — Chodź, pomożesz mi tu trochę uprzątnąć — uderzył delikatnie otwartą dłonią w udo, jakby chcąc w ten sposób zachęcić psa do wspólnej pracy.
…~~*~~…
Niewiele myśli kłębiło się w głowie mężczyzny, gdy przemierzał labirynt alejek sklepowych. Jedynie porównanie kolejnym działów do znienawidzonej już za młodu „Boskiej Komedii” Dantego, która to zdawała się prześladować go w każdej sekundzie życia. To właśnie jego nauczycielka literatury, która o ironio była również jego zakochaną w tym utworze wychowawczynią, zaszczepiła w nim tę głęboką niechęć do wszelkiego rodzaju sztuki. Nie był w stanie znieść jej zamiłowania do „Boskiej komedii” i katowani nią niemal co lekcję wspominając o którymkolwiek fragmentu, ani tym bardziej okazjonalnego zachwycania się obrazami Rembrandta, które wydawała się Calaneyowi po prostu nudne i brzydkie. Czy chociażby znaną wszystkim Wenus z Milo, na którą ten patrzył nieco łaskawszym okiem, wciąż jednak nie mogąc doszukać się w sobie ekstazy na widok zimnego białego kamienia.
W tym większe zdziwienie wprawiał go fakt, że pomimo naprawdę długiego stażu unikania belferów, ostatecznie skończył u boku jednej z nich. Poznał ją co prawda jako członkinię gangu, a dopiero później nauczycielkę, zawsze sądził jednak, że taka kolejność niczego by nie zmieniła, pozostawiając gorzki posmak związany z tym zawodem i tą konkretną specjalizacją w nauczaniu. W przeciwieństwie jednak do poprzedniej, obecna nauczycielka literatury rozjaśniała mu dzień i myśli, zamiast powodować wstręt na samo wspomnienie jakiejkolwiek osoby związanej ze sztuką i literaturą.
Zdawał sobie sprawę z faktu, że Michelle zdarzało się zająknąć o pisarzach i poetach zwłaszcza w sytuacjach, gdy ta opowiadała mu o swoim dniu w pracy czy kolejnym wzlotach i upadkach swoich uczniów. Obawiał się jednak, że w pewnym momencie będzie to dla niego zbyt irytujące, by był w stanie puszczać Shakespeare’ów i Allstonów mimo uszu, i zacznie to generować nieprzyjemne sytuacje między nimi. Ostatnim czego chciał to zranić swoją Miśkę z tak błahego powodu. Bardzo starał się z tym walczyć, ale pomimo usilnych prób zawsze przegrywał. Niechęć wywołana przez nauczycielkę była tylko drobną cząstką złożoności. Sztuka, a zwłaszcza literatura i poezja kojarzyły mu się z ukochaną osobą, którą stracił z własnej winy i to tego poczucia winy nie był w stanie przezwyciężyć.
Siedząc w domu, wizja zakupów zawsze wydawała mu się szybka i bezproblemowa, w końcu jedyne co musiał zrobić to wrzucić do koszyka potrzebne produkty i zapłacić za nie. W chwili, gdy przekroczył próg sklepu, przypomniał sobie, jak za każdym razem, że po prostu ich nie znosi. Umiarkowana temperatura, miejscami jednak zbyt wysoka, przy lodówkach — niska.
Mężczyzna wykrzywił niezauważalnie usta, uświadamiając się, że cała ta nadwrażliwość na zmiany temperatur jedynie boleśnie dawały mu odczuć, że się starzeje, obawiając o korzonki. Obawy usilnie starał się tłumaczyć sobie zwykłą przestrogą. Miał już okazję doświadczyć wątpliwej przyjemności zakosztowania tej przypadłości, przez kilka dni umierając z bólu, niemal czołgając się do łazienki za każdym razem, gdy nie był już w stanie dłużej wzbraniać potrzeb. Nie życzył tego nikomu, a już tym bardziej sobie.
Przyśpieszając krok obok lodówek, w lot wybrał pierwszy leżący z brzegu ser bez dziur, przechodząc do bardziej przyjaznych mu alejek.
Odwiedzanie nowych sklepów również nie należało do ulubionych rozrywek Calaney'a. Dotychczas uczęszczał do niewielkiego sklepiku w pobliżu jego mieszkania. Tym razem, z chęci oszczędzenia czasu porwał się na ten będący najbliżej lokum Michelle, niemal od razu żałując tej decyzji, gdy zauważył, że zmarnował cały czas, przechodząc dziesiątki razu wzdłuż jednej i tej samej alejki, w poszukiwaniu jednej i tej samej pozycji na liście zakupów. Wbrew jego oczekiwaniom prawdziwe ochoty zaczęły robić dopiero na dziale mięsnym.
Przekroczył uważnym spojrzeniem po wiele różnego rodzaju wędlin, szynek, kiełbasa, salcesonów, pasztetów, podrobów i jeszcze kilku rzeczach, których nie był w stanie skategoryzować, jako wielbiciel konserw.
Nigdy nie mógł się zdecydować co wybrać, a nie przyszło mu nawet do głowy, by zapytać ekspedientki, co poleca. Nie wątpi w jej szczerość, chociaż zdawał sobie sprawę, że często świeżość mięs była naciągana, a recenzja smaku względna. Retrys obawiał się pracowniczej nadgorliwości. Był pewny, że na prośbę "poproszę jakąś szynkę", nie otrzyma żadnej szynki, choćby i tej leżącej najbliżej kobiety, był przekonany, że zamiast tego ta zasypia go rodzajami i markami o istnieniu, których nawet nie miał pojęcia.
— Co podać? — spytała ekspedientka, wyrywając barmana z ciemnej wizji, tym samym sprowadzając na siebie jego surowe spojrzenie, które jednak nie zrobiło na niej najmniejszego wrażenia.
Mężczyzna westchnął cicho lekko podirytowany zasłyszanym pytaniem, nie stał w końcu przy ladzie, a odstępie, co w jego mniemaniu miało go uchronić przed takim pytaniem. Nie było jednak sensu w odwlekaniu tego, tak czy siak, musiałby coś wybrać, a zastanawianie się, choćby trwało tysiąc lat, nic nie pomoże.
Rzucił jedynie krótko „szynkę drobiową”, mając szczerą nadzieję, że to wystarczy i nie będzie koniecznym dopowiadania czegokolwiek. Sama ekspedientka nie zdawała się lubić swoją pracę, ani nawet ludzi, z którymi była zmuszona obcować. Nie wyrażała nawet aprobaty względem zasad, których ze pewne powinna przestrzegać, jak choćby uprzejmości wobec klientów. Szczerze mówiąc Retrys był daleki od sympatii do tak niemiłego nastawienia, ale i tak wolał takie niż nadmierna gorliwość, której mylnie spodziewał się po niej.
Kobieta wzięła pierwszą lepszą wędlinę pasującą do podanego opisu i ukroiła kilkanaście plastrów, nie pytając nawet ile na ich być, co także przypadło mężczyźnie do gustu. Zawsze myliły mu się wielkości używanych w takich sytuacjach jednostek, wolał zdać się na kogoś, kto znał się na nich lepiej i poda mu najbardziej zwyczajową ilość.
Zadowolony z faktu, że całą podróż zbliżała się ku końcowi, wpakował do koszyka jeszcze kilka rzeczy, po czym poszedł po ostatnią, która stanęła mu ością w gardle i napawając jakimś dziwnym skrępowaniem. Stanął przed całym regałem z wyłożonymi podpaskami, wkładkami, tamponami i całą masą innych używanych tylko przez kobiety rzeczami. W jednej chwili poczuł się jak wcześniej przed ladą mięsną, tym razem jednak doskwierało mu zwyczajne, bardziej dokuczliwe zagubienie. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w opakowania, nie mając znów pojęcia, które wybrać, dla niego wszystkie wyglądały i były dokładnie te same, ale zdążył już sobie uzmysłowić, że w tej kwestii, było zupełnie inaczej.
— Witam, mogę w czymś pomóc? — spytała młoda kobieta w nieco innymi stroju i przyklejonym do twarzy uśmiechem, który od razu odstręczył Retrysa bardziej niż zgorzkniała mina ekspedientki w średnim wieku. — Chętnie doradzę — dodała, z całą pewnością spodziewając się, a być może i wyczuwając nieporadność mężczyzny.
— Tampony — stwierdził, czując, że to słowy wyszło z jego ust z niespodziewany trudem.
— Oczywiście — blondynka zbliżyła się, promieniując pozytywną energią. — Dobrze — podjęła, mierząc barmana szybkim spojrzeniem. — Na dzień czy noc?
Calaney nie spodziewał się nawet, że w tej kwestii padnie jakiekolwiek pytanie. Miał szczerą nadzieję, że konsultantka jedynie poda mu paczkę, którą uważa za najlepszą, a nawet, gdyby już jakieś pytanie miało paść, to nie spodziewał się, że już na pierwsze nie będzie w stanie odpowiedzieć. Jest w ogóle jakaś różnica? — przeszło mu przez myśl, w końcu niezależnie od pory tampony miały tylko jeden cel.
— Dobrze — powtórzyła, gdy cisza ze strony klienta zbytnio się przeciągała. — Partnerka ma obfitą miesiączkę?
I na to pytanie nie znał odpowiedzi. Nie pędziła go ciekawość, by zaglądać w sprawy Michelle aż tak dogłębnie. Wychodził z założenia, że była to jej prywatna sprawa, rzeczą naturą związaną z jej płcią i zwyczajnie nie powinien roszczyć sobie prawa do posiadania takiej wiedzy. Czasem nawet uważał, że zwyczajnie nie powinien wiedzieć wiele, tak jak kobiety o przypadłościach mężczyzn, które z pewnością, by je odrzuciły.
— Rozumie pan, są różne rozmiary — dodała, jakby to miało jakkolwiek pomóc mu w udzieleniu odpowiedzi.
Retrys westchnął jedynie, nie mając siły ani ochoty rozmawiać z kimś, kto najwyraźniej nie był w stanie mu pomóc z prostej przyczyny, po prostu się nie rozumieli. Po prostu nie znosił ludzi, którzy rozmawiali z nim w niezrozumiały sposób, ale uważając, że skoro oni znają się na jakimś temacie, to i on powinien, w końcu to takie oczywiste, a właśnie tak odbierał postawę kobiety.
Zabrał do półki pierwszą paczkę, jaka wpadła mu w oko, po czym ruszył do kasy. Trudno było mu pojąć, dlaczego ostatnimi czasy tak łatwo irytował się, w dodatku z byle powodu. Ta drażliwość na szczęście nie była tak wyrazista w towarzystwie Michelle, ale i tak było to zastanawiające. Od dłuższego czasu miał dziwne wrażenie, że coś wisi w powietrzu, jakby coś miało się zdarzyć.
Wychodząc ze sklepu, od razu skierował się w stronę mieszkania partnerki. Czuł ulgę, że zakończył zakupy, mogąc pokusić się o stwierdzenie „z sukcesem”. Utwierdził się jeszcze bardziej w przekonaniu, że nie był stworzony do takich rzeczy, ale jednocześnie dumny z siebie, że mimo to zrobił i chociaż trochę pomoże nauczycielce. Widział, że jest zapracowana, a i tak znajdowała czas, by spędzić z nim czas, w dodatku ufała mu, w końcu zostawiła mu klucze. Trudno było wyobrazić sobie wyraźniejsze dowodu uczucia.
Wchodząc do mieszkania, od razu zaatakował go Orion, opierając się przednimi łapami na jego udzie i obwąchując torbę, czując zapewne niesione tam pyszności. Ursus jednak stanowczo zabronił psu takich praktyk, odsuwając go od torby i siebie. Nie lubił, gdy psy skakały po nogach, plątały się i przeszkadzały, łatwo było je wtedy przez przypadek kopnąć czy nadepnąć próbując iść dalej. Orion na szczęście był mądrym i dość posłusznym psem, uspokoiwszy się nieco potruchtał na czterdziestopięciolatkiem do kuchni, gdzie błyszczącymi oczkami starał się jeszcze wyżebrać plasterek szynki. Retrys spojrzał jedynie na terriera, wzdychając jedynie. Odpakował wędlinę, po czym rzucił towarzyszowi. Ani się obejrzał, gdy złapany w locie plaster zniknął w paszczy Oriona.
W mgnieniu oka zakupy zostały rozpakowane i umieszczone we właściwym miejscu. Przed wyjściem prowizorycznie jeszcze rozejrzał się po pokojach. Od jego wyjścia nie zmieniło się absolutnie nic, prócz opustoszałych misek Oriona, które zostały uzupełnione.
…~~*~~…
Gdy ponownie opuścił mieszkanie, świat stał się nieco mniej chłodny. W ciągu tych kilku chwil słońce zdążyło wspiąć się wyżej na niebie, zalewając miasto znacznie przyjemniejszym strumieniem ciepła. Dopiero teraz Calaney zrozumiał, jak upalny dzień się szykował.
Samo miasto mimo pory, w której większość osób powinna jechać do pracy, wydawało się zaskakująco puste. Co jakiś czas tylko mijało go jadące zdecydowanie zbyt szybko auto, jeszcze rzadziej w źrenicy odbijał się cień przechodnia. Butne kroki odbijały się tłumionym echem od skromnych fasad budynków, które mijał po drodze. Cała ta otoczka przypadła mu do gustu, mimo to wciąż nie mógł wyzbyć się tego dziwnego przeczucia, niepokoju, które nieustannie pobudzały go do zachowania czujności, jakby w obawie przed nadchodzącą tragedią. Wydawało mu się to irracjonalne, w życiu nie czuł czegoś takiego, nie był Spider-manem, nie posiadał pajęczego zmysłu, nie przypominał sobie również, by w jakiś dziwnych okolicznościach zdobył jakąkolwiek nadprzyrodzoną zdolność, którą mógłby wytłumaczyć całe to zjawisko.
Ignorując niechciane przeczucia, zszedł z głównej drogi, dużym krokiem przestępując krawężnik, by zejść na znacznie węższą, wyasfaltowaną, prowadzącą krótszą tracą do jego własnego mieszkania. Zbliżając się do pierwszego zakrętu osłoniętego kilkoma bujnymi drzewami, będącego w jego mniemaniu wyjątkowo niebezpiecznym, zaczęło dobiegać do niego coś dziwnego. Początkowo miał wrażenie, że to pisk opon ostro hamującego samochodu. Dopiero po chwili rozpoznał w tym dźwięku prawdziwy charakter, wyjącego z ból i przerażenia psa. Wyskoczył zza drzewa jak oparzony, odsuwając dłonią zagradzającą mu najkrótszą drogę gałąź. Myślał, że zaleje go krew, gdy zobaczył dwójkę chłopaków trącających szczeniaka patykami.
— Hej — warknął na nich, gdy w tym samym momencie jeden z chłopaków smagnął zwierze witką w zad. — Zabierać się stąd — dodał, gdy obie pary oczu uniosły się na niego, przyglądające mu się ze zdziwieniem.
— Bo co? — odparł zadziornie wyższy z chłopaków, który przed momentem uderzył szczeniaka.
Retrys nie miał zamiaru patyczkować się z gówniarzami, doskonale wiedział, że wystarczy…
— Co jest kurwa?! — wydusił przestraszony kat na widok wyciągniętego zza pleców noża taktycznego.
Mężczyzna zdawał sobie sprawę, że nie było to najlepsze narzędzie samoobrony, zwłaszcza w świecie, w którym funkcjonował. Zawsze mogło dojść do sytuacji, w której natknąłby się na członka wrogiego gangu mającego przy sobie pistolet, a wtedy nożem nie zwojowałby zbyt wiele. Jednak większym problemem byłaby policja, która przyłapałaby go z bronią palną, gdy ten nie miał zezwolenia na jej posiadanie, nie mówiąc już o użyciu. Gorszą wizją byłoby pójść za to do więzienia, gdzie dopadnięcie go, byłoby znacznie łatwiejsze. W tej sytuacji jednak postawny mężczyzna z nożem w zupełności wystarczał, by napędzić stracha nastolatkom.
Obaj chłopcy poderwali się gwałtownie i już zaledwie po kilku sekundach, jednym śladem po ich obecności były cichnące z każdą chwilą tupnięcia drogich trampek o asfalt i popiskujące, wystraszony piesek.
Co do cholery nie tak z tymi gówniarzami? — wyklął ich w myślach, zapominając, że sam w ich wieku był niemal identyczny, z tą różnicą, że zamiast znęcać się nad zwierzętami, pastwił się nad rówieśnikami.
Barman wypuścił powoli powietrze przez noc ze wzrokiem wziąć utkwionym w stronę, w którą uciekli młodociani degeneraci, jakby chcąc się upewnić, że ci nie wrócą. Dopiero po chwili spuścił wzrok na biszkoptowego malucha z podwiniętym pod brzuch ogonkiem. Zwierze drżało, wbijając przerażone ślepka w mężczyznę. Dotąd surowa mina Retrysa od razu złagodniała czując mimowolną sympatię do szczeniaka.
— Więc to o ciebie chodziło — powiedział półgłosem, czując, jak podejrzliwy niepokój ustępuje. — Nie bój się, nic ci nie zrobię — dodał, kucając powoli obok pieska z garbatym pyszczkiem.
Wyciągnął ostrożnie dłoń w jego stronę, podsuwając palec wskazujący pod nos młodego bullterriera. Początkowo szczeniak pisnął, odsuwając się, jakby ból sprawiało mu samo pojawienie się w jego najbliższym otoczeniu obcego pierwiastka. Dopiero po dłuższej chwili cierpliwego zachęcania ten przełamał się, ostrożnie przysuwając łebek i zapoznając się z nowym zapachem. Znów uchylił się delikatnie, gdy ogromny paluch poruszył się, by go dotknąć. Znów nieco cierpliwości sprawiło, że szczeniak w końcu pozwolił się dotknąć. Wtedy też Calaney sięgnął bardziej, łapiąc malca pod brzuchem i podnosząc go, sam wstał. Przycisnął szczeniaka do piersi, czując, jak ten drży jeszcze.
Nie miał serca zostawiać bezbronnego psiaka samego, wiedział, że prędzej znajdą się kolejni, jak tamta dwójka niż osoba, która zajmie się nim należycie. Sam od lat nie miał zwierzaka, miejscami szczerze zazdrościł Michelle, że ta miała swoje towarzysza. Retrys uśmiechnął się ledwie zauważalnie, raz jeszcze delikatnie głaszcząc bullterriera, bojąc się, by nie zrobić mu krzywdy, był w końcu taki mały i bezbronny.
…~~*~~…
Wniesienie szczeniaka do mieszkania nie było tak łatwe, jak mogłoby się wydawać. Czując nowe, obce zapachy malec już na klatce schodowej zaczął się wiercić i wyrywać, co znacząco utrudniało Retrysowi wespnięcie się na drugi piętro tak, by wiercipięta nie wylądowała na którymś ze stopni.
Zaskakująco obskurna od środka kamienica sprawiała wrażenie przeraźliwie pustej i zimnej, chociaż przy niektórych drzwiach znajdowały się doniczki z roślinami, co dodawało uroku surowemu wystrojowi. Calaney nie lubi mieszkać w takich miejscach, ale był do nich w pełni przyzwyczajony. Trudno było mu odnaleźć się w innym. Paradoksalnie pracował całe życie na lepszy próg życia, a nawet mając wystarczająco pieniędzy, pierwszym i jedynym miejscem, które uważał za godne zamieszkania, było to jedne z opskórniejszych dzielnic w mieście. Naprawdę trudno było wyzbyć się własnej tożsamości, jak to mawia stare mądre przysłowie „czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąca”. Jedynym godnie prezentującym się miejscem, w którym był w stanie normalnie funkcjonować, było oczywiście mieszkanie Michelle. Sam nawet nie do końca zdawał sobie z tego sprawę. Pewny był jednak, że nie miał zamiaru nigdy pokazać jej tej rudery. Zależało mu na aprobacie kobiety, a takie miejsce z pewnością do dodawało mu niczego prócz odstręczającej świadomości życia w otoczeniu marginesu.
Stanowcze kroki ponosiły się echem całej klatce, zapewne przebijając się miejscami przez cienkie ściany, wdzierając się do mieszkań i zakłócając spokój niespokojnych lokatorów. Dotarłszy do drzwi, nie trudził się nawet myślą, by sięgnąć do kieszeni w poszukiwaniu kluczy. Bez namysłu nacisnął na klamkę, popychając drzwi, które poddały się bez cienia sprzeciwu, jakby same zapraszały do wejścia. W chwili, gdy drzwi szczęknęły, zatrzaskując się, biszkoptowy bullterrier odbił się łapkami od klatki piersiowej Retrysa wyskakując z jego rąk. Mężczyzna jedynie zamachnął się dłońmi, nie będąc jednak w stanie złapać szczeniaka, który padła ciężko uderzając noskiem o podłogę i robiąc niezgrabnego fikołka. Na twarzy barmana pojawił się grymas dysaprobaty dla braku refleksu i współczucia dla pieska, którego musiało zaboleć. Ten jednak jakby kompletnie niewzruszony upadkiem wstał chwiejnie na drżące łapki, otrzepując się z taką intensywnością, że każdy ruchu ciskał nim na boki. Wyglądało to przynajmniej komicznie. Wyglądał jak szmaciana lalka, której kończyny latają we wszystkich możliwych kierunkach.
Mężczyzna pochylił się, ponownie biorąc zwierze na ręce, posyłając przy tym w jego stronę łańcuszek uspokajających słów, głęboko wierząc, że ten odczyta jego intencje i nie będzie sprawiał żadnych problemów, ani nie targnie się już na swoje życie.
Przechodząc korytarz, był nieco zdziwiony, nie słysząc jeszcze chłopaka ciskającego w jego stronę całą masę mniej lub bardziej sensownych rzeczy. Tym większe brało go zdziwienie nie słysząc dziewczęcego pisku dobywającego się z przerażonego gardła Valeriana. Retrys był już raz świadkiem podobnej sceny, która od tamtej pory prześladuje go za każdym razem, gdy widzi jakiegoś psa, nawet najmniejszego. Nie był w stanie zrozumieć fobii chłopaka, do dużych psów i owszem, nawet on — silny i rosły mężczyzna — odczuwał wobec nich respekt, nie chcąc ryzykować bliskiego spotkanie ze szczękami psów bojowych, których nie brakowało w środowisku przestępczym, Banter natomiast nie potrafił zdzierżyć w swoim otoczeniu nawet szczeniaka. Nigdy jednak nie pokusił się, by spytać, skąd wzięła się u niego ta awersja.
Rozejrzawszy się po mieszkaniu, nie dostrzegł nikogo prócz zapamiętanego przy ostatnim opuszczaniu go nieporządku i ogólnego zaniedbania. Dawno już zdążył się przekonać, że i młodemu mężczyźnie nie prędko było zabierać się do porządków, zwłaszcza gdy było to tylko przechodnie miejsce, w którym sypiał, aż nie znajdzie czegoś lepszego. W tej kwestii jednak nie różnili się zbytnio.
Wchodząc do salonu, Ursus usiadł możliwie najpłynniej na kanapie, nie chcąc narazić nowego znajomego na wstrząsy. Postawiwszy szczeniaka na stole tuż obok starego i brudnego talerza, miał okazję faktycznie móc mu się dokładnie przyjrzeć.
Na pierwszy rzut oba było widać, że jest to bullterrier, nie wiadomo jednak było czy mieszaniec, czy rasowy, była to jednak kompletnie nieistotna sprawa. O wiele ważniejszy był ogólny stan, niezachwycający jednak szczególnie. Z całą pewnością zdarzało mu się widzieć o wiele lepiej wyglądające szczenięta. Ten biszkoptowy sprawiał wrażenie słabego i wygłodniałego o mimozowatej sylwetce. Mimo tej widocznej słabizny i ogólnego przestraszenia zaintrygował go słaby, ale bardzo wyraźny błysk czarnych ślepi. Sprawiał wrażenie tego, który widywał u Oriona, ale miał w sobie również coś jeszcze innego, czego nie był w stanie określić, a co tak bardzo go urzekło.
Więc to o ciebie chodziło — powtórzył w myślach, nie wierząc, że w tak krótkim czasie zakocha się po raz drugi.
Przez kilka minut oboje wpatrywali się w siebie nawzajem, oboje przeszywali nawzajem swoje dusze, łapiąc niedostrzegalną dla innych więź. W tamtej chwili nie było już nawet mowy, by biszkoptowy wy szczeniak został oddany do adopcji, nawet wiedząc, że od razu znalazłby się dla niego dobry dom. Był to pies wprost idealny dla niego, nie wiedział skąd, ale był tego pewny, piesek najwyraźniej też, bo po chwili zamerdał delikatnie ogonem.
Retrys podniósł się z miejsca, sadzając malca na kanapie, wychodząc do kuchni tylko i wyłącznie po to uzbierać jakieś jadalne resztki. Zaledwie po kilku chwilach przed psiakiem stanęła miseczka z szynką, resztką kiełbasy, odrobiną chleba, które szczeniak chętnie zajadał. Ostatecznie nie wyglądał na rannego, tamci nastolatkowie nie zdążyli zrobić mu krzywda. Nie wyglądało na to, by ktoś znęcał się nad nim wcześniej, najwidoczniej więc ot, tak został porzucony lub zgubiony przez poprzedniego właściciela.
Nakarmiony i napojony zwierz stał się znacznie pewniejszy i ufniejszy wobec barmana, któremu bez większych problemów dawał się już pogłaskać, a nawet zabrać do weterynarza, tak na wszelki wypadek. Nikt przecież nie mógł mieć pewności, czy szczeniakowi naprawdę nic nie dolegało prócz osłabienia. Skoro nie było nawet wiadome, ile czasu spędził na ulicy co i czy w ogóle coś jadł, bo nie można było mieć pewności, że nie ma żadnych pasożytów lub chorób, których nie widać na pierwszy rzut oka.
Wrócili koło południa, najwyraźniej obaj zadowoleni z tej wizyty, Retrys z wieści, że z malcem wszystko dobrze, a Vinci — bo tak został wpisany do karty pacjenta — ze smakołyku, który dostał od przemiłej pani doktor.
Przez cały czas Calaney nie odstępował nowego przyjaciela na krok, jednak w końcu nadeszła godzina, która musiała ich rozdzielić. Wbrew pozorom Retrys lubił swoją pracę, gdyby było inaczej, jego jedynym zajęciem byłby zadania dawane mu przed Jokera. Chociaż jego uwaga była teraz skupiona głównie na Michelle i Vinciem, to wciąż na sercu leżało mu zdrowie Valeriana. Wyciągając z szuflady czystą kartkę i długopis, nastrugał na niej „nie otwieraj”. Wywiesiwszy na drzwiach ów zakaz, zamknął szczeniaka w mniejszym pokoju z kocem i miskom. Wiedział, że za sprawą nowego lokatora naprawa samochodu Alice z pewnością się przeciągnie, ale niezbyt dużo. Był pewny, że obie kobiety, zwłaszcza Michelle wybaczy mu to.
Jak zwykle Calaney spakował uniform do plecaka wraz z półtoralitrową butelką wody i wyszedł do pracy. Jego dzień jeszcze nawet się dobrze nie zaczął, a on już był zmęczony.
Michelle?
(Daruj denną jakość, będzie lepiej obiecuję. Najpierw trzeba coś zepsuć, żeby było lepiej >.<)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz