poniedziałek, 21 grudnia 2020

od Vanyi cd. Johnniego

Rzucam mężczyźnie nieodgadnione spojrzenie znad górnej krawędzi telefonu, w którym gotów już byłem wybierać numer do Leo, aby jednak zjawił się po mnie odrobinę wcześniej, niż to sobie ustaliliśmy. Johnny wygląda, jakby żałował rzuconej dopiero co propozycji, niemalże widzę, jak przygryza sobie język w ramach dania sobie nauczki. Jednocześnie jednak dostrzegam w jego skulonej nieco postaci swego rodzaju niewypowiedzianą nadzieję, na co unoszę lekko brew.- Mam już towarzystwo, jednak zgaduję, że dodatkowa para rąk, nawet dość niesprawna – obrzucam porozumiewawczym spojrzeniem bandaż na nodze Johnniego – może się przydać Robinowi. I tak nawet nie znam szczegółów tego jego całego zlecenia, bo przecież po co cokolwiek mi mówić—
Wybieram ten przeklęty numer, wciąż marudząc cicho pod nosem. Leon odbiera po trzecim sygnale i przeklina mnie od razu, jednak, na szczęście, ucinam jego tyradę wpół słowa.
- Uważaj, gdzie siadasz! Ch*lera jasna!
Leon w ostatniej chwili zdąża zabrać parę swoich okularów z siedzenia pasażera, zanim udaje mi się usiąść na fotelu. Przyjaciel rzuca mi oskarżycielskie spojrzenie, na co pokazuję mu środkowy palec, wolną ręką zapinając pas. Słyszę, jak Johnny pakuje się na tylne siedzenie.
- W bagażniku mam dla ciebie te kule, o które prosiłeś. Teraz już wiem, po co ci były. – Leon rzuca krzywe spojrzenie Johnniemu w lusterku, odpalając silnik samochodu.
Niebieskowłosy zerka na mnie z niezrozumieniem, więc posyłam mu drobny uśmiech, wzruszając ramionami. Przecież to nic takiego. Chcę tylko pomóc.
Kalifornia w środku dnia nie jest niczym ciekawym. W zasadzie można powiedzieć, że to kolejne nudne miasto bez wyraźnej przyszłości, które nie wyróżnia się swoim wyglądem na tle pozostałych nudnych miast bez wyraźnej przyszłości – a takich w Stanach jest przecież na pęczki. Prostytutki zniknęły z rogów ulic, neony są wyłączone, nie oślepiając swoim blaskiem każdej napotkanej pary oczu, w ciemnych zaułkach nie gromadzą się podejrzanie wyglądający mężczyźni z krzywymi zębami, przekrwionymi oczami i głodem narkotykowym wypisanym na twarzach. Nawet ruch drogowy jest ospały i wszystko jakby czeka na lepsze czasy, na zachód słońca, na te pierwsze wieczorne godziny, kiedy temperatura po całym dniu mimo wszystko wciąż się podnosi mimo chłodniejszych miesięcy, kiedy asfalt paruje pod kołami sportowych samochodów, wytaczających się z garażów tylko po to, aby stracić swój nieskazitelny wygląd w pierwszym lepszym wyścigu, kiedy powietrze wypełnia się dymem papierosów i bolesnymi jękami ćpunów, gotowych wbić drugiemu człowiekowi nóż między żebra dla paru drobniaków. Kalifornia śpi. Uśpiona bestia czeka, aby wyślizgnąć się ze swojej jamy wraz z ostatnimi promieniami słońca.
Opieram czoło o zimną szybę, tłumiąc w sobie pełne zmęczenia westchnięcie. Kto by pomyślał, że gorsze samopoczucie może dopaść człowieka zaledwie w odstępie kilku przelotnych myśli?
Silnik warczy po raz ostatni i Leo gasi go, parkując na prywatnym parkingu klubu, przeznaczonym dla pracowników i właściciela. Moje szpilki stukają zgrabnie o twardy beton, kiedy podchodzę do bagażnika i wyciągam z niego kule, które od razu wręczam Johnniemu.
- Zobaczymy, czy rzeczywiście ci jakoś pomogą. Spróbuj nie przeciążać tej nogi, na litość boską – wzdycham ciężko, rejestrując kolejny grymas bólu na twarzy mężczyzny, kiedy ten nieumiejętnie opiera ciężar ciała na zranionej kończynie. – Zaraz zawołam ochroniarza, żeby cię zaniósł, bo aż przykro patrzeć.

Uśmiecham się złośliwie do Johnniego, który, z mniejszym bądź większym trudem, podąża za nami do wnętrza klubu. Ochroniarz przytrzymuje nam drzwi, kiedy witam się z nim ochoczo.
Robin wisi na telefonie, jak zawsze, kiedy składamy mu wizytę, której nie zaplanujemy z nim co do minuty. Wita nas uniesieniem ręki i wskazuje na komórkę przy swoim uchu, na co z Leo robimy głupie miny, przedrzeźniając go.
- Frajer myśli, że oślepliśmy. – Leo przeskakuje nad drzwiczkami dla barmanów prowadzącymi za bar i chwyta dwa kieliszki spod lady. – Co dla was?
- Dla mnie to co zwykle, tylko daj mniej wódki – mruczę z przyjemnością, usadawiając się na jednym z wysokich stołków ustawionych przy barze. Obserwuję kątem oka, jak Johnny robi to samo, opierając kule o stołek obok siebie. – Baby?
Johnny w pierwszej kolejności nie reaguje na mój głos, więc powtarzam pytanie, tym razem z sukcesem zwracając na siebie jego uwagę. Niebieskowłosy zerka najpierw na mnie, a następnie na Leona, czekającego na jego słowa. Zanim jednak zdąży się odezwać, jego brzuch robi to za niego, tym razem jeszcze głośniej i bezczelniej, niż wcześniej w mieszkaniu.
- Racja, są pewne priorytety – śmieję się, wyciągając telefon z torebki. Odblokowuję go i włączam aplikację do zamawiania jedzenia z dowozem, aby później przesunąć komórkę po blacie w stronę Johnniego. – Zamów coś, na co masz ochotę. Ja stawiam.
- Nie, daj spokój, V—
- Zamów cokolwiek, na co masz ochotę, Baby – powtarzam ostrym, porozumiewawczym tonem, słysząc spływające na usta mężczyzny moje imię. Johnny prędko się reflektuje, zdając sobie sprawę z tego, jaką gafę mógł właśnie popełnić, chociaż zapewne nie do końca rozumiejąc, dlaczego właściwie powinien ukrywać fakt, że zna moje imię, przed grupą zaufanych ludzi.
Macham w jego stronę dłonią, składając mu niemą obietnicę. Wyjaśnię ci później.
- Wybaczcie, że tyle to zajęło. – Robin zbliża się do nas, kiedy Johnny pochyla się nad moim telefonem. Właściciel klubu przeczesuje włosy palcami w typowym dla siebie nerwowym geście, na co wymieniamy z Leo spojrzenia. Robin zerka po nas i marszczy brwi, dostrzegając Johnniego. – Co ty tu właściwie robisz, bo nie dosłyszałem? Oprócz kulenia.
Uderzam Robina w ramię, aż głośny dźwięk rozchodzi się po klubie. Mężczyzna łapie się za bolące miejsce, wydając z siebie pełen niezadowolenia okrzyk.
- Mówisz do mojego gościa, więc zważaj na słowa. Gdzie są twoje maniery? – pytam pogardliwie, zadzierając nieco głowę. – Przepraszam za niego, musiał obudzić się w pustym mieszkaniu po nieudanym jednonocnym seksie – zwracam się do Johnniego, który na moją uwagę unosi kąciki ust.
- Ta, nawet ja zauważyłem, że Rob zostawił dzisiaj dobre wychowanie w domu. O, czekajcie, chwila. – Leo schyla się pod ladę, zaraz prostując się z opakowaniem jakichś leków w dłoni. – Najwidoczniej nie jest to jedyna rzecz, jaką udało mu się w ostatnim czasie gdzieś zostawić. Odkryłem przyczynę nieudanego seksu, drodzy panowie! Niebieskie tabletki zostały na noc w klubie, samotne i porzucone!
Po pełnym dumy oświadczeniu Leona, Robin usiłuje dosięgnąć go przez ladę baru, aby dosadnie pokazać mu, co sądzi o tego typu żartach, jednak mój przyjaciel w porę odskakuje do tyłu, śmiejąc się.
- Pewnie ta biedaczka czuła się tak samo, jak ta viagra tutaj, kiedy wychodziła rano z jego mieszkania.
Spoglądam wielkimi oczami na Johnniego, z którego ust właśnie wypłynęły te słowa. Niebieskowłosy zdaje się nie przejmować faktem, że twarz Robina robi się coraz bardziej czerwona. Leon zakrywa sobie usta dłonią, jednak kiedy krzyżuję z nim spojrzenia, obaj wybuchamy perlistym śmiechem. Łapię się w pewnej chwili za brzuch, a głowę odrzucam do tyłu, pozwalając, aby śmiech na nowo wstrząsał moim ciałem.
Po dłuższej chwili przyciskam ostrożnie palce wskazujące do dolnych powiek, aby zatrzymać łzy, usiłujące spłynąć mi na policzki, jednocześnie rozmazując mi makijaż. Biorę głębszy oddech, uspokajając się już całkowicie.
- To był strzał w dziesiątkę – stwierdzam pogodnie, posyłając uśmiech Baby.
- Polecam się. – Odpowiada mi tym samym gestem, przesuwając mój telefon po ladzie z powrotem w moją stronę. – Już zamówiłem. Poza tym dostałeś SMS-a.
- Och! – Prędko biorę komórkę w obie dłonie, odblokowując ją i zaglądając w wiadomości. – To od niego!
Wymieniam spojrzenia z Leonem, który wywraca oczami. On wie, że mówię o Valerianie. Ignorując zaciekawiony wzrok Baby oraz naburmuszoną minę Robina, stojącego teraz nieco dalej od nas z rękami skrzyżowanymi na klatce piersiowej, zeskakuję z wysokiego stołka barowego i odchodzę parę kroków na bok, stukając paznokciami po klawiaturze telefonu. Gdy wiadomość zwrotna do mojego chłopaka jest gotowa, uśmiecham się po raz ostatni do ekranu i wysyłam ją. Nowy, kolorowy dymek wsuwa się na ekran, a pod nim ukazuje się godzina dostarczenia wiadomości. Blokuję telefon i wsuwam go z powrotem do kieszeni płaszcza, wracając do reszty towarzystwa.
- Biorąc się wreszcie za naglące nas sprawy. – Robin rzuca każdemu z nas z osobna piorunujące spojrzenie. Chichoczę cicho pod nosem, zajmując swoje poprzednie miejsce.
Cała ta sytuacja zdecydowanie rozluźniła atmosferę między naszą czwórką. Mimo zawstydzonych rumieńców na policzkach Robina, drobny uśmiech gości na jego twarzy, a to oznacza, że on również jest rozbawiony tym, co się wydarzyło. Wyciągam rękę po kieliszek ze swoim drinkiem i pociągam z niego niewielki łyk, pozwalając, aby ciepło alkoholu przyjemnie zakłuło mnie w przełyk na całej jego długości. Przymykam z przyjemnością oczy, wsłuchując się uważnie w to, co Robin ma nam do przekazania.
- Sucker, jeden z twoich klientów z poprzedniej fuchy, pozostający jednak nadal jednym z moich najlepszych i najlepiej wypłacalnych klientów, wpadł w drobne tarapaty prawne. – Unoszę z zaciekawieniem brew, gotów już zapytać, w jaki sposób ingeruje to w moją skromną osobę, kiedy następne słowa Robina sprawiają, że cała krew odpływa mi nagle z twarzy, a kieliszek z kruchego szkła wysuwa mi się spomiędzy palców, obijając się o blat; reszta alkoholu rozlewa się po barze, a drobinki odpryśniętego szkła zatapiają się w nim.
- Jego oskarżyciel wynajął twojego ojca jako adwokata.
Ach, zatem dzisiaj jest jeden z tych dni. Dzień emocjonalnej huśtawki. Wręcz czuję, jak bujam się z jednej strony na drugą, w zawrotnym wręcz tempie, które sprawia, że mój żołądek podskakuje niewesoło, grożąc katastrofą. Gdybym wcześniej nie stłukł kieliszka, bez wątpienia zrobiłbym to teraz, kiedy moje palce bezwiednie zaciskają się w ciasne pięści. Zaciskam mocno szczękę, jednak mimo moich wysiłków, aby zepchnąć nieprzyjemne obrazy w tył głowy, pojedyncze wspomnienia z dzieciństwa i młodości skaczą mi przed oczami jak w kalejdoskopie, jak slajdy zmieniające się w projektorze. Ponura, poznaczona bliznami czasu twarz ojca pojawia się przede mną, a wszystkie okrągłe blizny o nierównych krawędziach na moich dłoniach zaczynają piec, a te, którymi poznaczone są moje plecy, szczypią niemiłosiernie, zupełnie jak w dniach, w których zadane zostały mi rany, będące ich poprzednikami. Nagle na policzkach czuję ciężar szorstkich dłoni, rozpaczliwie ściskających moją twarz, para jasnozielonych oczu przeszukuje gwałtownie moje oczy, szuka odpowiedzi, podobieństw, różnic. Gdzieś z oddali dobiega mnie ochrypły głos ojca: „dlaczego odeszłaś, ty suko? Mógłbym cię rozszarpać na strzępy, złapać za te długie kudły i rozpieprzyć ci ryj o biurko”.
- …ker? Sucker?
Mrugam kilkukrotnie, wpadając z powrotem do rzeczywistości tak gwałtownie, że mój żołądek, do tej pory znajdujący się w moim gardle, ląduje na swoim miejscu z ciężarem kamienia rzuconego na dno rzeki. Napotykam przed sobą zaniepokojone twarze Leona i Baby, którzy świdrują mnie uważnymi spojrzeniami. Zdobywam się na słaby, drżący uśmiech.
- Tak? – pytam, mój głos zdecydowanie wyższy, niżbym sobie tego życzył. Niech to.
- Odpłynąłeś nam. – Leo sili się na sztuczne rozbawienie w głosie. W rzeczywistości jego oczy biegają po mojej twarzy z szaleńczym pędem, aż próby nadążenia za nimi sprawiają, że zaczyna boleć mnie głowa.
- Och. Przepraszam.
Zapada cisza, w trakcie której trzej mężczyźni naprzeciwko mnie obserwują mnie z zaniepokojeniem. Omiatam wzrokiem stłuczony kieliszek i alkohol, leniwie skapujący na podłogę. Przechylam lekko głowę na bok i wyciągam dłoń, łapiąc resztki szkła za szyjkę i próbując postawić je prosto. Kieliszek chwieje się i zanim zdążę odsunąć rękę, przewraca się, poszczerbioną krawędzią kalecząc wierzch mojej dłoni. Ciche syknięcie ucieka spomiędzy moich warg, kiedy spoglądam na powoli zbierającą się na zacięciu krew.
- Trzeba to przemyć. – Baby ostrożnie łapie mnie za łokieć. Kiedy zdążył stanąć obok mnie? – Gdzie tutaj jest łazienka?
Leo mówi coś do Johnniego, ale wszystkie moje myśli krążą wokół tego samego tematu: mojego ojca. Tego samego, który kazał mi się wynosić z domu i żeby tylko nie musieć oglądać mnie codziennie we własnym domu, sprawił mi mieszkanie. Tego samego, który w agresywny, czasem wręcz bestialski sposób odreagowywał swój zawód miłosny na mojej dziecięcej, bezbronnej wobec dorosłego człowieka postaci. Gdzieś w oddali słyszę swój słaby głos, błagający o to, aby ojciec przestał. Głuche, okropne „tato” odbija się po wnętrzu mojej czaszki, czuję, że dłonie zaczynają mi drżeć.
Ktoś ostrożnie pomaga mi zejść ze stołka i stanąć na równe nogi. Całe wnętrze klubu rozmazuje się, kiedy w oczach stają mi łzy. Słyszę obok siebie spokojny głos, znajomy głos, mogę przysiąc, że to bardzo znajomy głos, i jego właściciel dokądś mnie prowadzi. Podążam posłusznie za nim, nie odnajdując w sobie siły ani na zadawanie pytań, ani na udzielanie odpowiedzi na te, które płyną w moją stronę. Skupiam się tylko na tym, aby łzy nie popłynęły mi po policzkach.
Bo zrujnowałyby mi makijaż.
Baby (albowiem dochodzę wreszcie do wniosku, że to on musi mnie prowadzić do… łazienki? Wydaje mi się, że to o łazience rozmawiał wcześniej z Leo) usadawia mnie jednym stanowczym ruchem na miękkim krześle. Rozglądam się wokół i stwierdzam, że nie znajdujemy się w łazience, lecz w biurze Robina. Stosy szeleszczących kartek leżą w piętrzących się stosach na blacie drewnianego biurka, ze ścian spoglądają na mnie zdjęcia przedstawiające ludzi, których nie jestem w stanie teraz rozpoznać, z kąta pomieszczenia dobiega mnie cicha, niemalże niesłyszalna muzyka. Podążam nieprzytomnym wręcz spojrzeniem za sylwetką Johnniego, krzątającego się po biurze. Wygląda, jakby czegoś szukał.
- Tutaj jesteś. – Słyszę, jak mężczyzna mruczy sam do siebie, zanim moje myśli z powrotem uciekają w przeszłość.
- Jesteś do niej taki podobny, Vanya. – Głos mojego ojca, nieprzyjemnie niski i jakby chropowaty rozbrzmiewa wewnątrz mojej głowy jak puszczone nagranie. Moje oczy sięgają głębiej we wspomnienie i nagle widzę przed sobą twarz tego człowieka zniszczonego przez własne emocje, który nie potrafi pogodzić się z brutalną rzeczywistością, w jakiej przyszło mu żyć. – Taki piękny…
Lodowata ręka ojca dotyka mojego policzka, jednak moje dwunastoletnie ciało nie rusza się choćby o milimetr, zbyt przerażone, aby cokolwiek zrobić. Nie wiem, czy ojciec mnie uderzy, czy na mnie nakrzyczy, czy po prostu zostawi mnie w spokoju. Nawet gdyby teraz zwyczajnie ode mnie odszedł, nie śmiałbym ruszyć się przez kolejne kilkanaście długich sekund, w obawie, że jeśli wróci i nie zastanie mnie na miejscu, w którym mnie zostawił, znajdzie mnie i ukarze jeszcze bardziej.
- Ty również mnie opuścisz? – Szloch ukryty w głosie ojca sprawia, że zaciskam mocno szczękę. Druga lodowata dłoń łapie moją twarz i ojciec przyciska do siebie nasze czoła, słone łzy zaczynają spływać mu po policzkach. – Nie możesz mnie zostawić. Nie możesz po prostu odejść, Ana…
Dłonie ojca zsuwają się z twarzy na moje ramiona, za które mocno ściska. Ciche stęknięcie bólu wydobywa się z mojej postaci, kiedy próbuję minimalnie się odsunąć.
- Nigdy nie wybaczę ci tego, że jesteś do niej taki podobny. – Paznokcie ojca wbijają się mocno w moją skórę, zaczynam się wiercić, co sprawia, że mężczyzna jedynie wzmacnia uścisk. – Nienawidzę cię za to, że przyszedłeś na świat. Gdybyś się nie urodził, ona nigdy by nie odeszła!
- Nie dotykaj mnie!
Mój własny głos rozlega się nagle głośno w pomieszczeniu. Mrugam kilkukrotnie i orientuję się, że znowu jestem w biurze Robina, a parę kroków ode mnie stoi zaskoczony Johnny, trzymający w jednym ręku gazę, a w drugim środek odkażający. Przestraszonymi oczami przebiegam po jego zaniepokojonej twarzy i zdobywam się na drżący, krzywy uśmiech.
- Przepraszam. To… to nie było do ciebie – szepczę, zaraz zaciskając zęby, aby powstrzymać kolejną wzbierającą falę emocji.
Chowam twarz w dłoniach i biorę niepewny, płytki oddech. Słyszę krótki szelest ubrań i jestem pewien, że Johnny stoi teraz naprzeciwko mnie. Nie mam siły na niego spojrzeć.
- Daj mi rękę. Pozwól mi przemyć tę ranę. – Baby przemawia do mnie spokojnie, powoli, niemalże jak do małego dziecka. Normalnie skomentowałbym ten ton w jakiś cięty sposób, jednak tym razem nie mam na to najmniejszej ochoty. Bez słowa podaję mu skaleczoną rękę, na którą od razu wylewa środek odkażający.
- Boli – mówię ostro, podnosząc nagle głowę z drugiej dłoni. Johnny rzuca mi przepraszające spojrzenie i przez dłuższą chwilę po prostu siedzimy we wbijającej mi się w uszy ciszy.
- To wspólne opatrywanie sobie ran chyba wejdzie nam niedługo w nawyk, nie sądzisz? – Mężczyzna zagaja, siląc się na cień rozbawienia w głosie.
Znowu na niego spoglądam. Drobny uśmiech błąka się po jego wargach i przez moment zastanawiam się, jakim cudem on zawsze zdoła się do mnie uśmiechnąć, bez względu na okoliczności. Rozważam nawet zadanie mu pytania, jednak koniec końców ten pomysł gaśnie w zarodku.
- Oby nie było więcej sytuacji, po których musielibyśmy opatrywać jakiekolwiek rany – mruczę pod nosem, obserwując już teraz, jak mężczyzna przykleja plaster na rozciętą skórę mojej ręki. Gdy pozwala mi odsunąć dłoń, poruszam wszystkimi palcami, chcąc ją nieco rozruszać. Plaster ściąga mi skórę i nie jest zbyt przyjemny, jednak lepszy drobny dyskomfort od pobrudzenia ubrań krwią. – Byleby tylko nie została kolejna blizna.
- Kolejna? – Johnny spogląda na mnie z czymś w oczach, czego nie jestem w stanie jednoznacznie określić. Mrużę oczy w odpowiedzi na to pytanie.
- Nie wmówisz mi, że nie zauważyłeś pozostałych. Jest ich dość sporo.
Mijam mężczyznę, nie zamierzając dodać już nic więcej. Otwieram drzwi od biura i opieram się o nie plecami, czekając, aż Johnny przez nie wyjdzie. Następnie przekręcam je na klucz, który zabieram ze sobą z powrotem na salę.
- Sucker!
Leon wybiega do mnie zza baru, łapiąc mnie za rękę i unosząc ją sobie praktycznie pod nos. Przygląda się uważnie plastrowi, a następnie jego oczy odnajdują moje. Widzę, jak jego oczy wykrzywia ból po dostrzeżeniu tej samej emocji u mnie. Kręcę wręcz niezauważalnie głową, aby dać mu znać, że wszystko jest już w porządku.
… ale czy na pewno?
- Zamieniłem już kilka słów z tym idiotą. Niczym się nie przejmuj, nie będziesz musiał ingerować w tę sprawę. Robin powinien od razu wpaść na pomysł, że twoje zdrowie jest ważniejsze od problemów jego cholernych klientów. – Głos Leona jest niebezpiecznie zbliżony do warknięcia, kiedy zwraca się do Robina stojącego przy barze z miną winowajcy.
Nie jestem zaskoczony tym, że Leon jak zwykle stara się trzymać mnie pod kloszem. Robi to, odkąd się poznaliśmy, zawsze wyciąga mnie z tarapatów i chroni od wszystkiego, co mogłoby mnie skrzywdzić. Z pasją nienawidzi mojego ojca i gorąco popierał pomysł, który zakładał moje wyniesienie się z rodzinnego domu najszybciej, jak to możliwe. Normalnie zapewne przystałbym na kolejną próbę odcięcia mnie od źródła sporej części moich problemów bez przywiązywania do tego większej uwagi.
Jednak tym razem nie chcę, aby schowano mnie w bezpiecznym miejscu.
- Ale ja chcę zająć się tą sprawą.
Spojrzenie, jakie posyła mi w tej chwili Leon, skłania mnie do dodania:
- Proszę. Leoś, proszę.
- Nie. Nie ma takiej opcji, mam teraz za dużo na głowie, aby cię pilnować i prowadzić za rękę, kiedy nagle zmienisz zdanie. – Mój przyjaciel kręci głową, ewidentnie przestając mnie już słuchać i uznając sprawę za zamkniętą.
- Ja chętnie bym ci pomógł.
Obracam głowę w stronę Baby, który właśnie wymówił te słowa. Otwieram szerzej oczy, czując, jak fala bliżej nieokreślonej emocji (strachu? Podekscytowania?) zalewa mój żołądek. Delikatny, niepewny uśmiech wsuwa się na moje usta, kiedy posyłam niebieskowłosemu pełne wdzięczności spojrzenie. Johnny w odpowiedzi puszcza mi dyskretnie oczko, a następnie kontynuuje:
- Nie dam zrobić Suckerowi krzywdy, Leon. Obiecuję.
- Możesz obiecywać, ale w twoim stanie dotrzymanie tej obietnicy może być trudne. – Leo obrzuca zranioną nogę Johnniego krytycznym spojrzeniem.
- Przestań! – wtrącam się gwałtownie w ich dyskusję, ściągając brwi w gniewnym geście. – Najlepiej obaj przestańcie. Nie jestem już małym dzieckiem, które trzeba bez przerwy chronić!
Mężczyźni rzucają mi przepraszające spojrzenia. Ciche westchnięcie ucieka spomiędzy moich warg, kiedy zbieram, a raczej kiedy usiłuję zebrać myśli w spójną całość.
- Wytłumacz mi, co w ogóle miałbym zrobić – zwracam się do Robina, dotychczas milczącego. Słysząc, że do niego mówię, mężczyzna wzdryga się lekko, wyrywając się z zamyślenia. Jego oczy znajdują moje i dostrzegam kolejny cień poczucia winy na jego twarzy.
- Twój ojciec to dobry prawnik, Sucker. Cała Kalifornia już to wie. – Robin sięga do kieszeni swojej marynarki i wyciąga z niej paczkę grubych, własnoręcznie skręcanych papierosów. Wsuwa jednego między wargi i zaczyna klepać się po kieszeniach w poszukiwaniu zapalniczki. Wreszcie wyjmuje ją z tylnej kieszeni spodni i odpala papierosa, którego duszący zapach zaczyna wypełniać pomieszczenie. – Dlatego stanowi zagrożenie dla mojego klienta. Jeśli to on będzie bronił oskarżającego, jestem niemalże pewien, że sprawa jest już przegrana.
Siwa chmura dymu zawisa nad naszymi głowami przez krótką chwilę, żeby zaraz rozpłynąć się w gęstym powietrzu klubu.
- Twój ojciec na pewno sam z siebie nie zrezygnowałby z tak łatwo zapowiadającej się sprawy. Bo muszę przyznać, że mój klient ponosi tutaj pełną winę. Ale na szczęście system sądownictwa w tym błogosławionym kraju ma parę sporych luk. Jedną z nich – Robin pociera o siebie palec wskazujący i kciuk prawej ręki – są pieniądze. Próbowaliśmy więc przekupić twojego ojca na naszą stronę, ale stanowczo odmówił spartaczenia roboty. Człowiek z żelaznymi zasadami, czy nie tak?
Gryzę się w język. Człowiek z żelazną ręką, to na pewno.
- Pociągnąłem zatem za parę sznurków i znalazłem podstawionego prawnika, który nie wybroniłby oskarżyciela i przerzucił całą sytuację na naszą korzyść. – Robin pociera twarz dłonią, wydając z siebie niskie mruknięcie. – Ale problemem pozostaje twój ojciec. Klient zaproponował, żebyśmy unieszkodliwili go na czas rozprawy i podrzucili naszego człowieka, jednak wstrzymałem to rozwiązanie, aby z tobą porozmawiać, Sucker. Bądź co bądź, to twoja rodzina. Pomyślałem, że mógłbyś przekonać go, aby zrezygnował z tej sprawy i wypowiedział oskarżycielowi pełnomocnictwo. Obeszlibyśmy się wówczas bez przemocy.
Zapada cisza, w trakcie której przygryzam nerwowo wargę do tego stopnia, że pod językiem wyczuwam metaliczny posmak krwi. Leon rzuca spojrzenia spod byka Robinowi i Johnniemu, którzy obserwują mnie wyczekująco.
- Szczerze mówiąc, nie sądzę, abym mógł tutaj wiele zdziałać – mówię cicho, obejmując się ramionami i opierając plecami o blat baru. Odrzucam głowę do tyłu, spoglądając w sufit. – Raczej nie mam z Aleksandrem dobrego kontaktu.
Ubierając to w odpowiedniejsze słowa, mam z nim obrzydliwie zły kontakt. I jestem pewien, że on nie chce mnie widzieć tak samo mocno, jak ja nie chcę widzieć jego. Ale ten fragment rozmyślań zachowuję dla siebie, aby jeszcze bardziej nie zniszczyć planów Robina.
- Ale zawsze warto spróbować, nie sądzisz? – Johnny układa mi nagle dłoń na ramieniu, co sprawia, że gwałtownie obracam głowę w jego kierunku. Jego ręka jest ciepła, czuję to nawet przez płaszcz. – W końcu… jakby na to nie patrzeć, jesteś jego synem.
- Którego wyrzucił z domu na zbity pysk – mruczy pod nosem Leon.
Po raz kolejny tego dnia w klubie zapada cisza, lecz ta jest jeszcze cięższa niż poprzednie. Uśmiecham się krzywo, czując ból rozchodzący się po wnętrzu mojej klatki piersiowej. Zaciskam dłonie w pięści. Robin odwraca głowę w bok, aby na mnie nie patrzeć, a palce Johnniego na moim ramieniu zaciskają się niezauważalnie mocniej, kiedy dociera do niego znaczenie słów Leona.
- Wybaczcie mi.
Wymijam Baby i nieco sztywnym krokiem kieruję się do wyjścia z klubu. Opieram się gwałtownie barkiem o drzwi i otwieram je stanowczo, wypadając na świeże powietrze. Łapczywie biorę głębokie, ale drżące wdechy, kucając praktycznie tuż przed drzwiami. W tej krótkiej chwili chcę zapaść się pod ziemię, wyrzec się wszystkich wspomnień i zniknąć, mieć spokój od wszystkiego, co rozgrywa się w mojej głowie. Zaciskam palce we włosach, zamykając oczy.
- Wszystko dobrze? – Niski głos ochroniarza rozlega się nade mną. Wyciągam ku niemu rękę, za którą mnie łapie, pomagając mi się wyprostować. Obrzuca mnie uważnym spojrzeniem, tym wyuczonym spojrzeniem, które pozwala mu w mig ocenić, czy ktoś jest na tyle trzeźwy, żeby jeszcze wrócić do klubu, czy na tyle pijany, aby odesłać go do domu. – Ciężki dzień, co? A to dopiero początek.
Spoglądam na niego szeroko otwartymi oczami. Dopiero początek, co? Ach, chyba żadne słowa, które do tej pory dzisiaj usłyszałem nie były tak prawdziwe, jak te. Już rozchylam usta, aby coś odpowiedzieć, kiedy zza drzwi docierają nas dwa rozgorączkowane głosy. Wtem z klubu wychodzą Robin i Leon, pogrążeni w zaciekłej kłótni, za nimi kuśtyka Johnny, któremu ochroniarz przytrzymuje drzwi, aby mógł na spokojnie wyjść.
- Straciłeś rozum, jeśli sądzisz, że to kiedykolwiek był dobry pomysł! On nigdzie nie pójdzie, wyślij kogoś innego do swojej brudnej roboty i przestań zawracać nam dupę! – Leon wrzeszczy na tyle głośno, aby głowy ludzi z drugiej strony ulicy odwróciły się w naszą stronę.
- Przestań mówić za niego, Sucker sam wie, co jest dla niego najlepsze! Nie jesteś jego matką, Leon, co jest z tobą nie tak!
Podchodzę do Johnniego i łapię go za rękaw kurtki na wysokości łokcia. Zwracam tym samym na siebie jego uwagę, mężczyzna spogląda na mnie przez ramię, jednak ja nie patrzę na jego twarz.
- Zabierz mnie stąd, proszę – mówię cicho, nie mając już siły słuchać kolejnych krzyków tamtej dwójki. W tej chwili potrzebuję tylko znaleźć się z daleka od nadopiekuńczego Leona i kierującego się własnym interesem Robina. Potrzebuję przyjaciela.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz