Johnny.Johnny?
Johnny Diego Mendoza.
Huh.
Zanim zdążę się obejrzeć, stoję przed otwartymi na oścież drzwiami do loftu, w którym rezyduje… ten kretyn, który dał się postrzelić zaledwie pół godziny wcześniej. Tak. Nie jestem w stanie przypisać imienia, które mi podał, do jego osoby – zbytnio zdążyłem przyzwyczaić się do nazywania go po prostu Baby, jego twarzy rozmazuje mi się w myślach, ilekroć ten cały „Johnny” wlatuje mi do głowy. Będę potrzebował czasu. Może dużo. Może mniej. Nie wiem. W ogóle nie jestem dobry w te wszystkie imiona i uprzejmości. Potrzebuję prostych określników. Ale Baby chyba zasługuje, abym zapamiętał jego imię, prawda?
… tylko czy powinienem go używać? W końcu chyba nie zamierzał mi go zdradzić. Wysmyknęło mu się, o. Kręcę głową, nie mogąc pojąć, jakim lekkoduchem potrafi być Baby. Johnny. Baby.
Wchodzę do loftu, zamykając za sobą drzwi z cichutkim kliknięciem. Mój towarzysz zdążył skopać swoje buty pod ścianę, więc ostrożnie zdejmuję swoje, ustawiając je równo obok drzwi wejściowych. Po przejściu kilku kroków zatrzymuję się w otwartej przestrzeni, nie będąc do końca pewnym, gdzie podziać wzrok. Mam patrzeć na wystrój? Na Baby? Czy na—
- Ejże! – wymyka mi się pełen zaskoczenia okrzyk, gdy czuję ciężar na prawej nogawce moich spodni. Moje spojrzenie pada na drobną sylwetkę sfinksa ubranego w błękitny sweterek, wbijającego pazury w materiał dżinsów. Kot spogląda na mnie świdrującymi oczami, ewidentnie niepocieszony (niepocieszona, weź się w garść, przecież wiesz, że to dziewczynka) moją obecnością.
Słysząc mój głos, Baby (Johnny) odwraca się w moją stronę, a widząc, co wywołało u mnie taką reakcję, szeroki uśmiech wpływa na jego twarz.
- Prawda, że urocza? – pyta z rozbawieniem, a ja ściągam nieco brwi.
- Zdecydowanie. Ale byłaby jeszcze bardziej, gdyby nie usiłowała podrzeć mojej najgorszej pary spodni – mruczę cicho pod nosem, kucając ostrożnie obok kota. Wysuwam w jej stronę dłoń, cierpliwie pozwalając się obwąchać. Czując długie, cienkie wąsiki sunące po mojej skórze, uśmiecham się delikatnie. – Byłbym całkiem zadowolony, gdybym miał ją otrzymać w spadku po tobie. Gdybyś rzeczywiście miał zamiar umierać.
Prostuję się, spoglądając na mojego kolegę po fachu. Mrugam z zaskoczeniem, widząc dwa pękate w kształcie kieliszki, wypełnione do połowy białym winem. Przenoszę wzrok z powrotem na Baby, kolejny raz zmuszony będąc do ściągnięcia brwi.
- Zanim się upijesz, musimy najpierw zająć się twoją nogą. Chyba że chcesz zaczekać, za godzinę mogę ci ją uciąć w kolanie. – Rzucam swój płaszcz na kanapę, łapiąc mężczyznę za ramię. Baby wydaje z siebie pełne niezadowolenia mruknięcie.
- Musisz zdjąć spodnie z tej nogi – informuję niebieskowłosego, podwijając rękawy mojej bluzki. Zaczynam grzebać po szafkach i jestem zaskoczony ich stanem. Są niemalże całkowicie puste. Rzucam krytyczne spojrzenie mężczyźnie, ale on tego nie zauważa, zbyt zaaferowany ściąganiem nogawki tak, aby jak najmniej uszkodzić ranę.
Kładę apteczkę na szafce, od razu lokalizując wszystko, co będzie mi potrzebne. Zerkam kątem oka na Baby, który z zaintrygowaniem przygląda się dziurze w spodniach, powstałej na skutek draśnięcia nabojem. Nagle spomiędzy jego warg ucieka ostre syknięcie, gdy zapomina się i przypadkiem opiera część swojego ciężaru na lewej nodze. Spoglądam na niego skądinąd z troską i zaniepokojeniem w oczach.
- Nie wierć się – ganię Baby ostrym tonem, wbijając paznokcie w skórę jego lewej łydki tuż poniżej rozciętej pociskiem skóry.
- Ale jak to przyłożysz to będzie boleć. – Mężczyzna brzmi jak dziecko, na co wywracam oczami.
Widzę, jak kłykcie niebieskowłosego bieleją od mocnego ściskania brzegu wanny, kiedy przykładam nasączoną środkiem do dezynfekcji gazę do zakrwawionej rany. Mogę się założyć, że dodatkowo zaciska usta, być może nawet nieświadomie. Sam mrużę oczy w empatycznym odruchu, albowiem gdyby to była moja rana, zapewne nie zachowywałbym się równie cicho. W pewien sposób ta tolerancja bólu jest dosyć imponująca.
Gwałtownym ruchem ściskam ranę bandażem, który następnie uważnie spinam, aby się nie rozwinął ani nie zsunął. Baby wydaje z siebie boleściwy lęk, jednak nie zwracam na to zbyt dużej uwagi. Spoglądam na opatrunek z swego rodzaju dumą w oczach. Nigdy wcześniej nie robiłem czegoś podobnego, zatem jak na pierwszy raz nie wygląda to wcale najgorzej. Chyba. Powinienem zapytać mężczyzny, czy mu pasuje?
- Nie przypomina ci się nic? – Głos Baby dociera do mnie z góry. Jest odrobinę chrapliwy, jednak nie mogę go za to winić, zapewne od pewnego czasu już wstrzymuje odgłosy, które najpewniej byłyby dość adekwatne do odczuwanego bólu.
Unoszę cienką brew, nie załapując aluzji od razu.
- Wtedy u ciebie—
- Gdy dostałem po twarzy i to ty mnie opatrzyłeś – wbiegam mu zgrabnie w słowo, a sceny z tamtego wieczoru stają mi przed oczami.
- Paralelizmy potrafią być przewrotne. – Baby uśmiecha się do mnie nieco krzywo, chociaż pewnie chciałby, aby ten uśmiech wypadł inaczej, jednak jego ból mimo wszystko bierze nad nim górę. – Byłeś wtedy zupełnie jak dzikie zwierzę. Aż byłem zdziwiony, że nie masz kłów.
Spoglądam na niego surowo, kiedy unosi ręce do ust i udaje, że jego palce wskazujące są parą spiczastych zębów. Gdy tylko napotyka mój wzrok, reflektuje się prędko, a drobne zażenowanie znajduje drogę na jego twarz.
- Przypuszczam, że mogłem być… nieznacznie nietaktowny, jednak nie przesadzajmy. – Te słowa z trudem przechodzą mi przez gardło, jednak sam przed sobą muszę przyznać, że w tamtym momencie rzeczywiście nie świeciłem przykładnym zachowaniem. Moje reakcje były dosyć… niedelikatne.
Zapada cisza, w czasie której prostuję się, aby schować wszystko z powrotem do apteczki, a Johnny (tak, Johnny) przygląda się swojemu opatrunkowi. Przesuwa palcami po powierzchni bandażu, więc zwracam mu uwagę, aby był z nim stosunkowo ostrożny, bowiem nie mogę zaręczyć za jego jakość. Mężczyzna śmieje się cicho pod nosem.
- Powinienem się przebrać. Te spodnie mogą się już do niczego nie przydać.
Baby obrzuca tęsknym spojrzeniem parę spodni, które ma na sobie. Kiwam głową, zaraz wychodząc z łazienki, aby zostawić go na kilka minut samego. Przysiadam jedynie na podłokietniku kanapy, gotów w każdej chwili zerwać się na równe nogi, w razie gdyby okazało się, że mężczyzna potrzebuje z czymkolwiek mojej pomocy. Nie jestem pewien, skąd u mnie ta zapobiegawczość.
- To teraz pora na to wino. Przez pół dnia o nim myślę i nie ma już racjonalnego powodu, dla którego miałbym go sobie teraz odmówić. – Baby opuszcza łazienkę koślawym krokiem, co obserwuję z uniesioną sceptycznie brwią, jednak bezbłędnie dociera do blatu, na którym stoją kieliszki.
- Salud. – Johnny wręcza mi jedno ze szkieł, a następnie stuka o siebie ich krawędziami. Cichutkie kliknięcie kruchego materiału pozostawia miły dreszcz na moich plecach.
Opieram głowę na przyciągniętym do klatki piersiowej kolanie, spoglądając na Baby, dopijającego właśnie duszkiem swój drugi kieliszek wina. Ja swój, pusty, ściskam między palcami, sunąc jednym z nich po długiej, szklanej nóżce. Mężczyzna oblizuje powoli wargi, kontemplując nad smakiem.
- Wiesz, jeśli będziesz się nim tak zalewał, raczej nie docenisz jego walorów smakowych – wtrącam, gdy Baby po raz kolejny sięga po butelkę.
Zerka na mnie kątem oka, wahając się. Wreszcie odstawia butelkę, następnie również kieliszek i wzdycha ciężko, pocierając twarz dłońmi.
- Nie wierzę, że mnie postrzelono – mówi nagle, głosem stłumionym przez ciągłą obecność dłoni na swoim licu. Rozstawia palce i spogląda na mnie spomiędzy nich. – Powiedziałbyś, że mnie dzisiaj postrzelą? Bo ja nie.
- Nie powiedziałbym. I ty chyba też się tego nie spodziewałeś, co? Zareagowałeś dość dramatycznie.
Odstawiam swój kieliszek na stolik, z trudem wyciągając się naprzód.
- Za to ty? – Johnny wydaje z siebie cichy gwizd. – Zimna krew do samego końca. Świetnie sobie poradziłeś z Foshem. Jak zawodowiec. Aż biła od ciebie ta, no… aura, czy coś w tym stylu.
- Podczas gdy to ty miałeś być tym bardziej doświadczonym, dobrze pamiętam? – Unoszę złośliwie kąciki ust, jednak mężczyzna zbywa moją kąśliwą uwagę machnięciem ręki.
- Nieistotne. Grunt, że facet był całkiem przerażony. Myślę, że wybiliśmy mu na dobre z głowy układanie się z Wężami. Żmijami. Plujkami wrednymi. – Baby pogrąża się w swojej paplaninie, a ja marszczę lekko brwi. Nie od dzisiaj wiadomo, że moje doświadczenia z Wężami bywają przewrotne… zwłaszcza w moim własnym mieszkaniu. Chociaż oczywiście mężczyzna nie może mieć o tym pojęcia. Przecież nic mu na ten temat nie mówiłem.
Zanurzam się we własnych myślach na kilka krótkich chwil. Rozważam odwdzięczenie się Baby za zdradzenie mi swojej tożsamości takim samym gestem z mojej strony, jednak widzę parę „przeciw” temu pomysłowi. Nie lubię tak po prostu rzucać swoim imieniem na prawo i lewo. Wbrew pozorom nazwisko mojego ojca nie jest takież znowu bez wydźwięku w tym dusznym, przepełnionym neonami mieście, a nie chciałbym, aby z mojego powiązania z prawnikiem wyniknęły jakieś problemy. Z drugiej strony gdzieś z tyłu głowy mam to nieodparte poczucie, że jestem mężczyźnie winien chociaż tę jedną informację. Bądź co bądź, niemalże nic o sobie nie wiemy, a znając jego imię i nie zdradzając mu własnego zyskuję nad nim swego rodzaju przewagę, z której nie czerpię jednak przyjemności.
Jednak czy gdyby już zależało mu tak bardzo na poznaniu mojego imienia, nie zdołałby dokopać się do niego na własną rękę z pomocą wszystkich swoich hackerskich sztuczek? Biorąc pod uwagę jego szalony plan infiltracji policyjnych komputerów, znalezienie danych osobowych jednego członka Bestii nie mogło stanowić dla niego szczególnej przeszkody – pewnie miał o wiele większe doświadczenie.
- Vanya.
Moje własne imię spływa mi z ust zanim zdążę je od tego powstrzymać. Johnny przerywa swój monolog, spoglądając na mnie szerokimi oczami.
- Vanya Izaak Lazarev. Nie mam nic konkretnego, co mógłbym na ciebie przepisać, wybacz.
Mój uśmiech jest tylko odrobinę krzywy, a krew tylko trochę przyspiesza w żyłach, kiedy Johnny świdruje mnie uważnym spojrzeniem. Po paru sekundach, które wydają się dłużyć w nieskończoność, jego twarz rozświetla się, a szeroki uśmiech obejmuje ją całą, aż po kąciki oczu.
- Miło cię wreszcie poznać, Vanya. – Mężczyzna zdaje się być szczerze zadowolony z dopiero co poznanego faktu, co odrobinę zbija mnie z tropu.
Wiadomo, fakt używania pseudonimów w gangu ma swoje zalety i wady. Więcej jest jednak zalet, mimo wszystko. Przy torturach nikt nie może wyciągnąć z ciebie prawdziwych nazwisk swoich kompanów, jeśli w istocie nie jesteś w posiadaniu wiedzy o nich, tak na przykład. Łatwiej jest też kierować ludźmi, którym przypisane są proste, krótkie nazwy, zamiast pełnych imion.
Dlatego fakt wymiany prawdziwych danych jest dziwnie osobisty. Mam tak za każdym razem, kiedy po raz pierwszy zdradzam komuś moje imię. To ekscytujące i alarmujące jednocześnie.
- Tak, miło cię poznać, Johnny – odpowiadam, cień uśmiechu w moich oczach.
Wsuwam się pod chłodną kołdrę, pozwalam, aby jej miękka powierzchnia mnie otuliła. Val nocuje we własnym mieszkaniu ze względu na sprawy Węży, więc muszę zadowolić się jego nikłym zapachem na sąsiedniej poduszce. Przytulam ją do siebie, zamykając oczy i przyciągając nogi do klatki piersiowej. Niebawem Morfeusz owija wokół mnie swoje długie, chude ręce i nim mam szansę po raz ostatni szeroko otworzyć oczy, zapadam w głęboki sen.
- Pora wstawać, śpiąca królewno!
Donośny, znajomy głos wybudza mnie z przyjemnego snu. Rozchylam powieki z niezadowoleniem i powściągliwością, naprawdę nie będąc w nastroju do oglądania Leona z samego rana. W swoich ramionach odnajduję poduszkę Valeriana, co wywołuje u mnie drobny uśmiech. Wciskam w nią twarz, udając przez jeszcze chociaż krótki moment, że przyjaciela nie ma w moim mieszkaniu, że jestem sam i że mogę jeszcze podelektować się ciepłem pościeli i bliskością zapachu mojego chłopaka.
Jednak rzeczywistość bywa okrutna.
- Kur.. mać! – Okrzyk Leona dobiegający z kuchni zrywa mnie z łóżka prędzej niżbym sobie tego życzył.
- Co tym razem? – Wypadam z sypialni, szukając jakichkolwiek szkód na pierwszy rzut oka.
Leon stoi przy ekspresie do kawy, który dyszy i sapie ciężko, wypluwając z siebie kawę nierównymi strumieniami. Mężczyzna spogląda na mnie przez ramię z tym winnym błyskiem w oku i niewinnym uśmiechem na ustach, lecz zanim zdąży się odezwać, ja już ściskam palcami nasadę nosa, marszcząc przy tym brwi.
- Jeśli dostanę przez ciebie zmarszczek, przysięgam, że urwę ci ten głupi— Zaczynam okrężnymi ruchami masować ostrożnie skórę wokół oczu, zaraz potem biorę głęboki wdech, aby się uspokoić. Ten ekspres nie należy do najtańszych możliwych modeli.
Otwieram szeroko oczy, zerkając na kopię kluczy Leona, porzuconą na środku wyspy. Mężczyzna dostrzega mój wzrok i na chwilę nasze spojrzenia krzyżują się ze sobą. Następnie w tym samym momencie rzucamy się po komplet kluczy, każdy chcąc zagarnąć go dla siebie.
- Jakżeś je w ogóle dorobił, ty gnoju! – wrzeszczę, wyciągając się na wyspie, aby zacisnąć palce na koszulce Leona, który przyciska dłoń do mojego czoła, usiłując mnie od siebie odsunąć.
- Podrzesz mi koszulkę, wariacie!
Usiłujemy przekrzyczeć się nawzajem przez kolejne dziesięć minut, szarpiąc się i walcząc o prawo do kluczy. Już niemalże zahaczam końcem paznokcia o kółko, do którego przypięte są wszystkie klucze, kiedy nagle z sypialni daje się słyszeć ciche buczenie telefonu. Zastygamy obaj w bezruchu, aż nagle odsuwam się od przyjaciela gwałtownie, sprawiając, że ten niemalże wpada na wyspę.
- To Valerian? – woła za mną Leon.
- Mam nadzieję!
Zza pleców dobiega mnie odgłos podobny do wymiotów, na co wywracam oczami. Chwytam telefon cały rozpromieniony, jednak spoglądając na ekran zdaję sobie sprawę z tego, że to nie mój chłopak do mnie dzwoni. To Baby. Och, czy powinienem zmienić mu nazwę kontaktu?
- Halo? – rzucam, przykładając telefon do ucha.
- Obudziłem cię? – Po drugiej stronie rozlega się miękki głos Johnny’ego.
- Nie, nie, obudził mnie ktoś inny – akcentuję wyraźnie ostatnie dwa słowa, aby mieć pewność, że Leon, opierający się barkiem o framugę mnie usłyszy. Niemalże słyszę, jak przewraca oczami za moimi plecami.
- Czyli dotarłeś bezpiecznie do domu?
- Tak, jak słychać nadal żyję – mówię z drobnym rozbawieniem. Baby doprawdy przejmuje się zabawnymi rzeczami.
- Słuchaj, chciałbym ci podziękować za twoją wczorajszą pomoc. Dzisiaj jest już lepiej, tak sądzę. W sumie nie jestem pewien, jak powinienem się czuć dzień po postrzeleniu akurat nogi, nigdy w nią nie oberwałem, ale wiesz, to trochę tak, jakbym był chory. Wiesz, nieco mi słabo, ale funkcjonuję, nie można narzekać – Baby zapędza się coraz dalej w swój monolog, aż zdaje sobie sprawę z tego, że się rozgaduje. – Wybacz to gadanie. Cleopatra niechętnie zwraca dziś na mnie uwagę. To jak tam się czujesz po wczorajszym?
- Zadowolony, bądź co bądź udało nam się osiągnąć swój cel. Oczywiście bardzo mi przykro, że zostałeś w międzyczasie postrzelony, ale lepiej być postrzelonym przez przestraszonego policjanta niż zastrzelonym przez jednego z naszych przełożonych.
Łatwo ci mówić, to nie ciebie postrzelili, mruczę do siebie w myślach.
Po drugiej stronie rozlega się krótki śmiech.
- Możesz mieć rację.
- Zmieniłeś opatrunek?
- Cóż… nie? A już powinienem? Myślisz, że zostanie mi blizna? – Johnny brzmi na lekko przestraszonego i zarazem podekscytowanego ową myślą. Co za specyficzny człowiek.
- Będę u ciebie za pół godziny – oznajmiam, po czym rozłączam się, odrzucając telefon na łóżko.
- Kto to był? – pyta Leon, gdy wchodzę z powrotem do kuchni.
- Baby – mówię od razu, a Leo rozpromienia się od razu. – Przydasz mi się wreszcie na coś, zawieziesz mnie do niego.
Wysiadam z samochodu Leona, po czym nachylam się do wnętrza przez opuszczoną szybę.
- Przyjadę po ciebie za półtorej godziny, mamy interes u Robina – oznajmia mi przyjaciel, poprawiając na nosie okulary przeciwsłoneczne. Marszczę brwi.
- Wiesz, że żadna na ciebie nie poleci z tymi, tymi na nosie, nie? Jest praktycznie zima. Wiesz, mało słońca i tak dalej. Wyglądasz jak pajac – mówię bez ogródek, przechylając lekko głowę na bok.
Leo posyła mi zgorzkniałe spojrzenie.
- Albo jak koleś z największym kacem w mieście – dodaję po chwili namysłu.
- Mówił ci ktoś ostatnio, że masz krzywe nogi?
Odsuwam się ze śmiechem od samochodu, patrząc, jak po chwili Leo odjeżdża, podnosząc szybę. Wydaje mi się również, że zamaszystym ruchem odrzuca coś na siedzenie pasażera.
Johnny?
( 2488 słowa)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz